"47 Ronin" ("47 Roninów")
O czym to jest: Samuraje kontra siły zła.
Wniosek: Wstyd, że coś takiego nakręcono.
Recenzja filmu:
Są filmy dobre i filmy złe. "47 Roninów" zdecydowanie zalicza się do tej drugiej kategorii. Tak złego filmu nie widziałem od czasów "Ostatniego Władcy Wiatru". O matko, nawet "John Carter" czy "Battleship" były zabawniejsze! Kolejna ekranizacja najpopularniejszej japońskiej legendy okazała się być filmem o lesie - wszyscy aktorzy byli w niej tak cudownie drewniani, że mogliby się wtopić w Puszczę Białowieską. Nie wiem, czy wszyscy naśladowali Keanu "Nie-Mam-Mimiki" Reevesa, czy po prostu to on idealnie wpasował się w otoczenie...
Naturalnym wydaje się porównanie tego filmu do "Ostatniego Samuraja". I choć to również była dramatyczna chała, to tam przynajmniej pojawił motyw starcia feudalnej struktury Japonii z nowoczesnością rewolucji przemysłowej. A tu? Hmm. Co najgorsze, historia miała w sobie świetny potencjał. Bo legenda o 47 roninach to fantastyczny materiał na film (co udowadnia chociażby "Last Knights"). Ale nie taki. Zacznijmy od największych grzechów. Po kiego grzyba wmontowano tam czarownicę, chińskiego (!) smoka skrzyżowanego z grecką Meduzą, demony, buddyjskich mnichów, mutanty rodem z "300" oraz piratów? Nikt tego nie wie. Najlepszym przykładem jest eksponowany na plakacie wytatuowany holenderski pirat, który pojawia się w filmie na jedno ujęcie, mówi swoją kwestię i tyleśmy go widzieli. Albo samurajska wersja Góry z "Gry o Tron", który rozpada się na kawałki po eksplozji prochu (sic!). Wbrew oczekiwaniom nie ujrzeliśmy również epickiej ekipy samurajów ruszających na straceńczą misję - najlepszych dowodem niech będzie fakt, że dwóch głównych "wymiataczy" było tak bezbarwnych, że zlali mi się w jedną postać i przez 2/3 filmu nie mogłem się zorientować, który z nich jest który. Poza tym, co to za epicka ekipa bez epickich śmierci? Na domiar złego łotry również nie były takie, jak by można oczekiwać. Zły szogun okazał się być całkiem spoko gościem, a japońska czarownica wzbudzała jedynie... charakterystycznie zainteresowanie (głównie z powodu dedykowanej męskiej publiczności scenie z księżniczką w sypialni).
A sceny walki? Jakie sceny walki? Przez większość czasu bohaterowie chodzili po pogorzeliskach i rozmawiali (swoją drogą: czemu tam wszędzie były tylko pogorzeliska?). A co do tych rozmów... W filmie wystąpili głównie japońscy aktorzy, których chyba torturami zmuszano do mówienia kwestii po angielsku. Jednym wychodziło to lepiej, innym gorzej, ale wszystkim jednakowo drętwo. Choć nie jestem lingwistą, nawet ja wychwyciłem ewidentne błędy językowe! Na litość boską, czy nikt nie czytał wcześniej scenariusza??? No nie mogę po prostu!!! Była tylko jedna (dosłownie jedna!) fajna scena grupy roninów nawalających się na placu, niestety trwała tylko dwie sekundy. Swoją drogą, Keanu Reeves odbijający strzały mieczem świetlnym (chyba "Przebudzenie Mocy" nadchodzi wielkimi krokami...), czy wizytujący jaskinię na Dagobah, rozwalał mnie na łopatki. Wyglądało to żenująco!
47 roninów, a zachowywali się jak ninja. Słabi ninja. Jedynie końcówka próbowała jakoś ratować ten film, ostatnim rzutem na taśmę krzycząc, że nie jest hollywoodzkim gniotem. Próżne nadzieje. Filmy dotychczas dzieliły się u mnie na klasę A, B, C i D. Ten film dostaję klasę P. To znaczy P jak Popcorn. Płaski, bez ikry, o którym chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Na szczęście łatwo mi to przyjdzie.
Wniosek: Wstyd, że coś takiego nakręcono.