"Lone Survivor" ("Ocalony")
O czym to jest: Amerykańscy komandosi walczą z talibami w Afganistanie.
Recenzja filmu:
Jest to chyba pierwsza w tym roku premiera, która aż tak utkwiła mi w głowie. Co ciekawe, pierwsze wrażenie po wyjściu z kina nie było aż tak entuzjastyczne, no bo (mimo starań) drugi "Black Hawk Down" to nie był. Ale z każdą kolejną myślą zdaję sobie sprawę, że to był naprawdę dobry film. Obawiałem się trochę co z niego wyjdzie, zwłaszcza z powodu Marka Wahlberga, który jak do tej pory ani razu nie zachwycił mnie na ekranie. Jednak tym razem naprawdę się postarał - na Oscara raczej nie zasłużył, ale i tak zrobił co w jego mocy. Co ciekawe dopiero po seansie zdałem sobie sprawę, że grał tam również Taylor Kitsch, czyli filmowy "John Carter", ale dzięki Bogu zupełnie do siebie niepodobny (choć niestety jego kreacja była kalką głównego protagonisty wspomnianego "Black Hawk Down"). Miłą niespodzianką był również Eric Bana, choć w roli trzecioplanowej.
Co do samego filmu, to jak można się spodziewać po współczesnym kinie wojennym, sceny akcji nakręcono perfekcyjne (gratulacje za wielką dbałość o szczegóły, np. echo w trakcie strzelaniny w górach). Nie mam się do czego przyczepić, mogę tylko chwalić i podziwiać! A jeśli chodzi o główny smaczek, czyli stopień kultowości US Army (tym razem w wykonaniu operatorów SEALS), to plasuję ten film gdzieś pomiędzy "Black Hawk Down" a "Invasion: Battle Los Angeles". Z domieszką "G.I. Jane" z wiadomych powodów. Można zatem powiedzieć, że wyszło w sam raz. Nawet trafił się jeden kultowy snajperski one-liner (I am the ripper!).
Cieszę się, że scenarzyści zadali sobie trud, by zgłębić skomplikowane relacje Amerykanie/Afgańczycy, a także cieszę się z zamieszczenia oryginalnych materiałów foto i wideo. I przede wszystkim cieszy mnie trzymanie się faktów historycznych. Oby tak dalej.