"White House Down" ("Świat w Płomieniach")
O czym to jest: Terroryści atakują Biały Dom.
Wniosek: Co za badziewie! Oddajcie mi pieniądze za ten film!
Recenzja filmu:
Hollywood lubi kręcić filmy parami. Wygląda to tak: wytwórnia X wpada na pomysł i zaczyna kręcić daną produkcję. W tym samym czasie wytwórnia Y podchwytuje temat i robi dokładnie to samo, bo przecież skoro można zarobić na jednym filmie, to czemu nie na dwóch. Różnica polega na jedynie na tym, że jeden film jest bardziej "na poważnie", a drugi "na rozrywkowo". Zazwyczaj wolę ten pierwszy. I tak oto fajny "Olympus Has Fallen", opowiadający o ataku terrorystów na Biały Dom, jest zestawiony z wyjątkowo marnym "White House Down".
Hasło przewodnie tego filmu brzmi: "It all goes down". Touché. Chciałem się oficjalnie poskarżyć na stracone dwie godziny życia, których pozbawił mnie ten film. A tak się ucieszyłem, że w końcu ponownie zobaczę napakowanego herosa rozwalającego podłych terrorystów! Niestety dostałem dziwny zlepek motywów znanych z kinowych hitów, zaczynając od "Die Hard", a kończąc na "Black Hawk Down". Niestety zlepek tak zły, że było mi po prostu przykro. Nawet sceny walki były źle nakręcone, zupełnie bez dynamiki i "efektu wow". Pan Tatum robił co mógł, ale każdy widział w nim jedynie młodszego, głupszego brata detektywa McClane'a z "Die Hard". Najjaśniejszym punktem filmu był bez wątpienia Jamie Foxx grający prezydenta Django Obamę. Niestety, o ile prezydent latający F-15 w "Dniu Niepodległości" miał pewien urok, to jednak prezydent strzelający z RPG w tym filmie jest zdecydowanie mniej przekonujący. Jamie Foxx wyraźnie męczył się swoją rolą, dając do zrozumienia, że to on wolałby być wymiataczem w tej produkcji. I kto wie, pewnie wyszłoby to filmowi na dobre. A gdy zobaczyłem dziewczynkę dramatycznie machającą flagą na trawniku Białego Domu, by powstrzymać nadlatujące myśliwce, wytężałem wzrok, by ujrzeć za nią Mela Gibsona robiącego to samo w "Patriocie". Do licha, wystarczyłby mi nawet Nicholas Cage z "Twierdzy"! Ale niestety, na dziewczynce się skończyło. A do skomentowania ostatniej sceny, w której wszyscy po zasłużonym boju wsiadają do prezydenckiego helikoptera, a Maggie Gyllenhaal z lubieżnym uśmiechem mówi do telefonu: "The President wants to do the thing...", zmuszony jestem zacytować znajomego: "Znam pornole, które się tak zaczynają".
Smutno mi, bo reżyser Roland Emmerich ostatnio zrobił się strasznie tandetny. Żal potencjału, ot co. Choć to i tak lepsze od pieluchomajtek w "2012"...
Wniosek: Co za badziewie! Oddajcie mi pieniądze za ten film!