"Godzilla"
O czym to jest: Wielki jaszczur walczy z wielkim komarem, depcząc kilka miast po drodze.
Recenzja filmu:
Jest pewna granica dotycząca remake'ów, której nie powinno się przekraczać. Oczywiście zawsze w cenie jest nawiązywanie do klasyki - i to zarówno w konstrukcji fabuły, jak i w scenografii, czy liniach dialogowych. Ale trzeba znać umiar w serwowaniu smaczków, które mają uradować nerdowskie serce, aby nie narazić się na zarzut zwykłego plagiatu. Choć właściwie trudno mówić o plagiacie, jeśli robi się go bez żadnych zahamowań i w pełnym w świetle jupiterów, zatem nazwijmy nową "Godzillę" po prostu kolejnym filmem ze starej serii, a nie nowym otwarciem.
Twórcy filmu tak bardzo chcieli oddać hołd oryginalnej japońskiej serii filmów (tak okropnie złych, że na swój sposób kultowych), że nakręcili DOKŁADNIE taki sam obraz. Ale o ile na wydawanych na VHS badziewnych japońskich "Godzillach vs. Cokolwiek Dużego" mogliśmy się świetnie bawić ze względu na surrealizm fabuły i wręcz komediową ekspresję japońskich aktorów (do dziś wspominam dowódcę samotnego japońskiego czołgu pośrodku miasta), to przy nakręconym za grube miliony hollywoodzkim hicie jest już ciężko. Dostaliśmy więc naszpikowaną CGI japońską "Godzillę", dodajmy że na wskroś japońską, mimo że aktorzy byli amerykańscy (w większości), a miastem skazanym na zagładę okazało się San Francisco zamiast Tokio. Swoją drogą to miłe, że ostatnio znów jest moda na rozwalanie Golden Gate zamiast Statuy Wolności, zawsze to jakaś odmiana...
Najgorsze jest jednak to, że musieliśmy czekać chyba pół filmu, żeby w końcu zobaczyć samą Godzillę. I tu pierwsze rozczarowanie - spodziewałem się oczywiście klasycznego potwora, ale jakiegoś takiego... fajnego, unowocześnionego. A dostałem znowu grubego Japończyka w gumowym kostiumie, tyle że w wersji CGI. Oczywiście miło było zobaczyć, że Godzilla jest nadal niezniszczalna, że zieje promieniami z paszczy, ryczy jak dawniej... Ale kurczę, spodziewałem się (zwłaszcza po cudownym trailerze) czegoś bardziej oryginalnego. Oczywiście Amerykanie nie byliby sobą, gdyby nie wrzucili tu kultu US Army. Z jednej strony to zawsze dobrze wygląda, ale jednocześnie głupio tak pokazywać jak wspaniała US Army w kółko dostaje po zadku. Tracimy wtedy cały sens kultowości! Przypomnijcie sobie chociażby "Invasion: Battle Los Angeles" albo "Wojnę Światów", tam mimo że Amerykanie przegrywali (przez większość filmu), to jednak mieli 100% epy! A tutaj? Po prostu dostają lanie. Niefajnie.
No i tym samym przechodzimy do głównego bohatera - swoją drogą kto to widział, żebym przez pół filmu nie mógł się zorientować, kto tu jest pierwszoplanową postacią? Aaron Taylor-Johnson w tej roli był tak nijaki i mdły, że aż łzy w oczach stawały. Grał porucznika służącego w US Navy, specjalistę od dekonstrukcji bomb atomowych. Zaraz - broń atomowa w marynarce? No chyba że na łodziach podwodnych, ale zdaje się, że nie o te bomby chodziło... Problem w tym, że facet jest jednocześnie sprawnym piechociarzem, HALO jumperem, ratującym dzieci herosem i prawdziwym MacGyverem. No ileż można? Już nie mówiąc o tym, że przez pół filmu nie może dać znać żonie gdzie jest, mimo że swoją przygodę rozpoczyna w cywilu. Nie uwierzę, że nie miał przy sobie (czy nawet nie mógł pożyczyć!) choć jednego telefonu komórkowego. Co za bezsens, to nie lata 90., że trzeba czekać w umówionym punkcie, bo dwójka ludzi nie może się odnaleźć! Czy scenarzysta ma nas za idiotów?!
Źle. To nie był fajny remake, to był mizerny film. Ot po prostu. Jakby jeszcze był japoński i z badziewnymi efektami, byłby kultowy. Ale ktoś tu dał za dużo pieniędzy na produkcję. Sorry, nie kupuję tego. Nie pomógł nawet Heisenberg z "Breaking Bad". Zabierzcie ten film ode mnie!
Wniosek: Bardzo nieudana produkcja. Rozczarowanie!