"Lucy"
O czym to jest: Zwykła dziewczyna zaczyna ewoluować w przyspieszonym tempie.
Recenzja filmu:
To był dziwny film. Zupełnie jakby twórcy mieli fajny pomysł, ale niezupełnie wiedzieli, jak przenieść go na ekran. Czasem tak bywa, że ciekawe koncepty niekoniecznie nadają się na dobry film (a może po prostu zależy to od talentu reżysera). To trochę jak z rozwleczonymi książkami, których treść z powodzeniem zmieściłaby się na 20-stronicowym opowiadaniu. W przypadku "Lucy" mogliśmy śmiało zadowolić się odcinkiem jakiegoś serialu science fiction typu "Black Mirror" lub "The Outer Limits", zamiast katować zupełnie osobny film.
Kolejnym problemem jest wtórność. Oto bowiem tytułowa bohaterka, z zupełnie przeciętną Scarletką w roli głównej, na skutek chemicznej substancji zaczyna rozwijać potencjał swojego mózgu. Dzięki temu z minuty na minutę zyskuje wszystkie możliwe supermoce, wliczając w to kontrolę nad innymi ludźmi, materią, a w końcu czasem i przestrzenią. Gdzieś po drodze odkrywa też sens życia, ewolucji i wszechświata i zmienia się w... no właśnie. Nie wiem jak wy, ale ja przed oczami miałem co drugi odcinek "Stargate SG-1" i koncept dążenia do ascendencji, który dokładnie tak wyglądał. W "Lucy" nie było nic oryginalnego, żadnej świeżości, a dla dopełnienia zamieszania umieszczono sporą część akcji we Francji, dorzucając jeszcze azjatyckiego gangstera, który koniecznie chciał ubić pannę z supermocami, mimo że z daleka widział, że nie ma to żadnych szans. Ech.
Naprawdę trudno wymienić tu jakieś pozytywy. Morgan Freeman nie pomógł, trudno zresztą by tak się stało, skoro jest taki sam w każdym filmie. Efekty specjalne, choreografia walk, przebieg fabuły - szału nie było. Jak na SF to raczej film nieudany. A całą pewnością nie jest to nowy "Piąty Element".
Wniosek: Niezbyt dobre. Chyba nie warto oglądać.