"Seventh Son" ("Siódmy Syn")
O czym to jest: Młody chłopak odkrywa magiczne moce i rusza na walkę ze złem.
Recenzja filmu:
Są filmy określane mianem "development hell", czyli piekła produkcyjnego. Chodzi o takie, które przez lata nie mogą zostać ukończone, a czasem nigdy nie wchodzą na ekrany. Nasza krajowa filmografia ma sporo takich tytułów na koncie, podobnie jak Hollywood. W takim to piekle przebywał "Siódmy Syn" - wyraźnie pamiętam, że czekałem na tą premierę już w 2013 roku. Powód mojego oczekiwania był dość niezwykły. Otóż jestem ogromnym fanem planszowej gry RPG "Magiczny Miecz", wydanej w Polsce na początku lat 90. (była to przeróbka istniejącej i popularnej do dziś gry "Talisman: Magia i Miecz"). Wiele razy wyobrażałem sobie, jak wspaniały byłby z tego film. Szablonowi bohaterowie, magiczne artefakty, niezwykłe krainy, potwory, demony, zaklęcia... Po prostu fantasy w najczystszej, nieskażonej głębią formie. I gdyby rzeczywiście powstała ekranizacja "Magicznego Miecza", to wyglądałaby DOKŁADNIE tak jak "Siódmy Syn". I po tym względem - jakby to określił Kałużyński - oglądając ten film bawiłem się jak prosię. Co za frajda!
Ale odsuńmy na bok te dość hermetyczne analogie i przejdźmy do meritum. Tak jak się spodziewałem, był to kawał czystej fantastyki, nawet nie udającej, że jest czymś więcej. Mieliśmy przystojnego bohatera, podłą czarownicę, siłę przeznaczenia, potwory, smoki, starego mentora, miłość dwojga młodych kochanków... Jeśli kiedykolwiek przeczytaliście choć jedną książkę fantasy, to znacie schemat. I to w zasadzie tyle, nie było tu nic oryginalnego, nic chwytającego za duszę, ot produkcja fantasy w sam raz na rodzinną niedzielę na Polsacie. Jestem przekonany, że najdalej za rok znajdziecie ją w koszu z przecenionymi DVD po 10 zł za sztukę. Nie mówię, że było to złe kino - było lepsze od "Eragona" (ale chyba wszystko jest lepsze od "Eragona"), no ale "Dragonheart" to też nie był.
Za to obsada była naprawdę imponująca, choć trochę śmieszna. Zaczęło się niemalże niedorzecznie, bo pierwszą gębą na ekranie okazał się nie kto inny jak Jon Snow z "Gry o Tron", wyglądający jakby nadal nic nie wiedział (podobnie jak w "Pompejach"). Tytułową rolę siódmego syna siódmego syna zagrał Ben Barnes, znany bardziej jako Książę Kaspian vel Dorian Gray, na szczęście wypadający lepiej, niż we wspomnianych poprzednich kreacjach. Za mistrza miał Jeffa Bridgesa, który od czasów "Człowieka, Który Gapił Się Na Kozy" nie może pozbyć się twarzy przyćpanego starego hipisa (a może po prostu aktor na planie rzeczywiście był wiecznie zjarany?). Dodatkowo producenci wygrzebali z kosza, zapomnianą w ostatnich latach Julianne Moore i na deser dorzucili Djimona Hounsou, który od czasów "Amistad" jest moim ulubionym czarnoskórym aktorem. Niestety każdy z wymienionych nie udawał nawet, że pojawił się na ekranie z innego powodu niż pieniądze. A szkoda, bo takie podejście zawsze widać na ekranie.
Smuciło mnie też dosyć mierne CGI (w tym naprawdę słabe parasmoki, nie tak słabe jak w "47 Roninów" albo "Wiedźminie", ale prawie), czerstwa i pozbawiona polotu fabuła, dialogi rodem z drugorzędnego fanfica, kiepska choreografia walk i mało wyszukane kostiumy oraz scenografia. A jeśli chodzi o lokacje to prawie ryknąłem śmiechem, widząc moje ulubione kanadyjskie jezioro, które było chyba tuzinem planet w licznych serialach "Stargate", no i Kobolem w "Battlestar Galactica". Cóż, nerd zawsze wypatrzy takie rzeczy. Jednym słowem liczyłem na trochę więcej, a dostałem zwykłego przeciętniaka, o którym prędko zapomnę. Może to i lepiej?
Wniosek: Dramatu nie było, ale nie jest to zbyt udany film.