"Birdman: or (The Unexpected Virtue of Ignorance)" ("Birdman czyli (Nieoczekiwane Pożytki z Niewiedzy)")
O czym to jest: Podstarzały aktor próbuje pokazać światu, że ma prawdziwy talent.
Recenzja filmu:
Dawno nie widziałem w kinie czegoś tak... odmiennego jak "Birdman". Uwielbiam, gdy szumnie zapowiadane i polecane dzieło znajduje pokrycie w rzeczywistości i faktycznie okazuje się być absolutną rewelacją. Ten film to prawdziwe arcydzieło, w wyjątkowo udany sposób łączące w sobie dramat, komedię, pastisz i kino o tematyce superbohaterów. Dodajmy do tego sporo kinowych nazwisk z pierwszej ligi i mamy jeden z najlepszych obrazów roku.
W głównej roli widzimy dawno nieoglądanego Michaela Keatona (nowego "Robocopa" nie liczę), grającego samego siebie: podstarzałego aktora, żyjącego cieniem dawnej chwały, z jedną życiową rolą superbohatera (tytułowego Birdmana, choć skojarzenia z "Batmanem" Tima Burtona są aż nadto oczywiste). Jego ostatnią szansą na pokazanie światu talentu okazuje się być wystawienie sztuki teatralnej na Broadwayu. Ale jak to zrobić, gdy wszystko wokół się sypie, a i rozum zaczyna odmawiać posłuszeństwa, zacierając granicę między fikcją a rzeczywistością? To, co robi Keaton, to absolutny hit: jego postać jest wiarygodna do szpiku kości, realna aż tak bardzo, że pewnie nigdy się nie dowiemy, ile widzieliśmy prawdziwego Keatona, a ile kreacji aktorskiej. Tak samo nie wiemy, co na ekranie było prawdą, a co jedynie wizją i majakami w głowie bohatera. Granica jest w tym miejscu wyjątkowo płynna. Keatonowi w ekranowym szaleństwie partneruje Edward Norton, wspomagany przez najbardziej plastyczną aktorkę świata - Naomi Watts (która jest dla mnie żeńskim Johnem Malkovicem - w każdej roli jest tak zupełnie inna, że z trudem poznaję ją na ekranie). Do tego młoda gwiazdka "Niesamowitego Spider-Mana" Emma Stone (tu również dobór aktorki był nieprzypadkowy) i duża, bardzo duża dawka autoironii i parodii wysokobudżetowych blockbusterów. Nasz tytułowy bohater co chwila pomstuje na zalew kina superbohaterów, z Robertem Downey Jr. jako Iron Manem i "Avengersami" na czele, podczas gdy on próbuje wystawiać SZTUKĘ przez duże SZ. Dla obeznanego z popkulturą widza mamy tu pojazd po bandzie z całej popcornowej kultury. I to jest piękne!
Dodajmy do tego niezwykłą formę techniczną filmu, nakręconego prawie w całości na jednym ujęciu (czyli coś, co robi w swoich sekwencjach Tarantino, ale tym razem rozwleczone na cały film). Daje to niezwykłe wrażenie teatru telewizji i oglądania wszystkiego na żywo. Ten ogromny atut jest jednocześnie wadą, ponieważ jedyne co przykuwa naszą uwagę, to gra aktorska postaci. Gdy kamera na chwilę odlatuje gdzieś w bok, od razu siada napięcie i koncentracja widza. Na szczęście 95% filmu to prawdziwa woltyżerka emocji i ekspresji Keatona, Nortona i całej reszty. Absolutny hit, warty całej torby Oscarów. Nic tylko siedzieć i podziwiać!
Wniosek: Film obowiązkowy i kultowy, zwłaszcza dla fanów popkultury. Arcydzieło!