"Pitch Black"
O czym to jest: Statek kosmiczny z groźnym więźniem rozbija się na wyjątkowo paskudnej planecie.
Recenzja filmu:
Sam nie wiem czemu, ale przez długie lata unikałem kultowej serii filmów science fiction o groźnym kolesiu imieniem Riddick - notorycznym uciekinierze z większości galaktycznych więzień, mordercy o złotym sercu, widzącym w ciemnościach, posiadającym nadludzką siłę, szybkość i sprawność. Na szczęście w końcu się przełamałem i powiem szczerze, że było warto. Seria "Riddick" nie jest może szczytem fabularnego geniuszu, ale rozmachem (wszech)świata może się równać z najlepszymi space operami. Najbardziej widać to w drugiej części serii "The Chronicles of Riddick", ale i "Pitch Black" - mimo że miało nieporównywalnie mniejszy budżet - też ma coś w sobie.
Film w połowie przypomina amatorską produkcję fanów i gdyby nie porządna gra aktorska (której w fanfilmach zazwyczaj nie ma) to mógłbym się nawet nabrać, że nakręcono ją w domowym zaciszu. Fabuła wygląda na typowy slasher SF: oto statek kosmiczny rozbija się na pustynnej planecie, gdzie z nastaniem baaaaaaaaardzo długiej nocy na powierzchnię wychodzą paskudne stwory. Pozostaje nam więc pytanie: kto z rozbitków przetrwa do końca filmu? Serio, powinno się robić z tego zakłady. Co ciekawe zazwyczaj udaje mi się trafić w listę ocalałych do napisów końcowych, ale to widać lata doświadczeń. W końcu wszystkie slashery są takie same.
Widać zatem, że fabuła nie jest zbyt skomplikowana - powoli wybijamy kolorową drużynę postaci desperacko próbujących ocalić życie przed paskudnymi potworami. Chwalę niektóre efekty specjalne (zwłaszcza scenę rozbijania statku) i dobry klimat horroru w kosmosie. Sam Riddick jako główny bohater jest wystarczająco intrygujący, by chciało się go oglądać dalej, a że partneruje mu weteranka kina science fiction Claudia Black (czyli niezapomniana Aeryn Sun z "Farscape" i Vala Mal Duran ze "Stargate SG-1"), to ogląda się to jeszcze przyjemniej. Nigdy nie myślałem że tak się stanie, ale chyba polubiłem Vin Diesela na ekranie. Podobał mi się również klimat kosmosu odległej przyszłości, gdzie wszystko jest możliwe, zupełnie jak w "Diunie". Podobało mi się gore, podobały mi się postacie (choć płaskie jak opłatek) i sceny walki. Tego człowiek oczekuje od dobrej rzeźni wśród gwiazd!
I gdyby nie miejscami wyraźna amatorszczyzna w sposobie kręcenia, która zalatywała fanfilmem, byłoby rewelacyjnie. A tak jest dobrze. Ale to mi wystarcza.
Wniosek: Miejscami koślawe, ale naprawdę dobre (choć przewidywalne) SF.