"The Martian" ("Marsjanin")
O czym to jest: Uwięziony na Marsie astronauta musi znaleźć sposób na przetrwanie.
Recenzja filmu:
Bardzo mnie cieszy, że ostatnio kino science fiction staje się bardziej "science" niż "fiction". Oczywiście nadal powstają dobre bajki z gatunku space opera, ale dobre kosmiczne kino z naukowym zacięciem jest ZAWSZE świetną rozrywką. Najpierw mieliśmy "Grawitację", potem "Interstellar", a teraz przyszła pora na "Marsjanina". I tak oto, po raz trzeci w historii kina, USA musiały wydać ogromną sumę pieniędzy, by uratować Matta Damona.
Ten film to taki "MacGyver" w kosmosie połączony z "Apollo 13". Matt Damon (grający tu astronautę) zostaje uznany za zmarłego i porzucony na Marsie przez załogę, uciekającą przed burzą piaskową. Zostają mu jedynie szczątki bazy i sprzętu, skromne zapasy żywności i perspektywa co najmniej kilku lat w samotności. Jak tu przetrwać, a jednocześnie dać znać ludziom na Ziemi, by przysłali misję ratunkową? W ten oto sposób "Marsjanin" wpisuje się w chwalebny nurt tzw. survival films, takich jak "Cast Away" czy "Lot Feniksa". To, co nas interesuje, to odpowiedź na pytanie, w jaki sposób bohater przetrwał. Jak rozwiązywał kolejne trudności, jak walczył z własnymi słabościami i raz za razem dokonywał niemożliwego. To prawdziwa sztuka nakręcić dobry survival film, tak aby był wiarygodny, ale i jednocześnie ciekawy dla widza.
Niestety "Marsjanin" nie był w moich oczach stuprocentowym sukcesem. Zasada nr 1 survival filmu brzmi: nigdy nie tracić z oczu głównego bohatera! Tymczasem tu mieliśmy sporo wstawek akcji dziejącej się na Ziemi (wprawdzie koniecznych dla fabuły), ale zdecydowanie zbyt wydłużonych. W pewnym momencie kamera przeniosła się na Błękitną Planetę na dobre dwadzieścia minut, a gdy w końcu wróciła do Matta Damona, widz ze zdziwieniem przypomniał sobie, że on też tu gra... Jednym słowem "Marsjanin" miał być filmem o Marsie, a był tylko w połowie poświęcony Czerwonej Planecie. Zdecydowanie chętniej zobaczyłbym więcej obrazków zaradnego głównego bohatera, niż całą plejadę gadających mózgowców w kwaterze głównej NASA. Ale to w zasadzie mój jedyny zarzut. Cała reszta (nie licząc kilku naukowych bzdur, widocznych nawet dla tak skrajnego humanisty, jak ja) była bardzo solidna. Lokalizacje, scenografia (łazik był epicki!), no i przede wszystkim gra aktorska. Matt Damon ma talent do łączenia poważnych ról z wrodzonym komediowym zacięciem. To zawsze przyjemność oglądać go na ekranie i cieszę się, że tak często wybiera kino SF. Jedyne co mi nie pasowało w obsadzie to Michael Peña, który - umówmy się - jest śmieszny jako pomocnik "Ant-Mana", ale jako latynoski pilot statku kosmicznego po prostu niewiarygodny. No i Kate Mara, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów wciskają ostatnio do co drugiego filmu.
Niemniej to było dobre kino. Nie tak filmowo zgrabne jak "Grawitacja", ale o galaktykę logiczniejsze od "Interstellar". Mam nadzieję, że takie produkcje na nową rozbudzą w ludziach chęć eksploracji kosmosu. Bo moim zdaniem nie istnieje nic ważniejszego.
A, i jeszcze jedno. Śmialiście się z Sandry Bullock latającej w "Grawitacji" za pomocą gaśnicy? Gwarantuję, że Matt Damon ją w tym przebił.
Wniosek: Dobry film, ale miał potencjał na więcej.