"Slow West"
O czym to jest: Nastolatek szuka na Dzikim Zachodzie utraconej miłości.
Recenzja filmu:
Western nie umarł. O nie, wręcz przeciwnie. Czasy drugiej połowy XIX-wieku na amerykańskim Dzikim Zachodzie wciąż kryją w sobie mnóstwo fantastycznych historii, czego dowodem niech będą chociażby tegoroczny, rewelacyjny "The Homesman" czy tarantinowskie "Django" i "The Hateful Eight". Nowozelandzki western "Slow West" dołącza do tego zaszczytnego grona.
Michael Fassbender ma swoje pięć minut w Hollywood. Lada dzień na ekrany wejdzie "Makbet" z jego udziałem, a tu czeka na nas taka niespodzianka. W "Slow West" Fassbender gra cynicznego łowcę nagród o złotym sercu, który przygarnia (choć nie bezinteresownie) nastolatka ze Szkocji, szukającego utraconej miłości. Wspólnie przemierzają groźne, surrealistyczne ostępy Dzikiego Zachodu, przeżywając po drodze sporo przygód. "Slow West" to lekko psychodeliczna, lekko groteskowa, ale przede wszystkim dojrzała historia o idealistach i tym, jak bolesne bywa dla nich zderzenie z rzeczywistością. Młody szkocki szlachcic (w tej roli znakomity Kodi Smit-McPhee, którego karierę śledzę uważnie od czasów "Drogi"), widzi świat Dzikiego Zachodu przez różowe okulary i nic, nawet okrutne widoki mordów, gwałtów, bezprawia i grabieży, nie są w stanie pozbawić go sensu życia. Z kolei Fassbender, starając się utrzymać go przy życiu, próbuje odnaleźć własną duszę. Tyle jeśli chodzi o przekaz, aczkolwiek myślę, że wielu widzów odczyta to nieco inaczej (może nie aż tak dosłownie).
Film to przykład solidnej rzemieślniczej roboty. "Slow West" rzeczywiście jest "slow", akcja rozkręca się powoli, kapiąc z ekranu scena po scenie. Nie ma tu zbyt wielu dialogów, zresztą nie ma na nie miejsca, bo cały obraz trwa niecałe półtorej godziny. Ale to wystarczy, byśmy zrozumieli przekaz świata, który miał być Nowym, a okazał się być przechowalnią tego, co w Starym najgorsze. Nie myślcie jednak, że brakuje tu akcji - co to, to nie. Trup ściele się gęsto, a finałowa konfrontacja przynosi zupełnie nieoczekiwane rezultaty. Mimo to "Slow West" nie jest tak depresyjne jak wspomniany "The Homesman", głównie dzięki grotesce i sporej dawce czarnego humoru. Stara się nam przekazać coś ważnego o otaczającym nas świecie, a ja takie filmy zawsze cenię.
Nie jest to może arcydzieło, ale to naprawdę solidny obraz. Może mógłby mieć więcej głębi, ale wtedy zatraciłby swój "powolny" klimat. Poza tym to warto zobaczyć, jak tolkienowskie krajobrazy Nowej Zelandii udają Dziki Zachód.
Wniosek: Niezły western. Na kwasie.