"Blindspot" ("Blindspot: Mapa Zbrodni")
O czym to jest: Do FBI trafia kobieta z amnezją, która ma na ciele tatuaże mówiące o przyszłych przestępstwach.
Wniosek: Pozbawione głębi, ale ogląda się dobrze. W sam raz na wieczorny relaks.
Recenzja serialu:
W styczniowe wieczory, gdy większość amerykańskich seriali ma tzw. mid-season break (czyli coś w rodzaju przerwy świątecznej), postanowiłem nadrobić dobrze ocenianą zaległość z zeszłego roku. Nie ukrywam, że dowiedziałem się o tej produkcji dzięki śledzeniu kariery Sullivana Stapletona, którego powinniście kojarzyć ze świetnego "Strike Back" czy sequela "300". W serialu "Blindspot" Stapleton ponownie trafił w sam środek kina akcji, choć o znacznie prostszym, staroświecko-sensacyjnym wydaniu.
Mówiąc staroświecko-sensacyjnym, mam na myśli klasyczne seriale o policjantach i złodziejach rodem z lat 90. - w stylu "The Sentinel" czy "Nash Bridges". Znacie ten schemat - w każdym odcinku mamy do rozwiązania jedną sprawę, a po drodze sporo strzelanin, bijatyk oraz postaci żywcem odbitych z prostej kliszy. Oczywiście "Blindspot" dobrze koresponduje ze współczesnością, czyniąc z zagadek kryminalnych techniczno-informatyczne łamigłówki, kreując główną panią kryminalistyk na nerda zakochanego w planszówkach, nawiązując do współczesnych wydarzeń (wojna z terroryzmem, wojna w Donbasie) etc. Jednocześnie jest to też solidny kawałek telewizji, zagrany poprawnie, technicznie bez zarzutu (strzelaniny czy choreografia walk stoją na wysokich poziomie), ale też bez specjalnej głębi. Oczywiście mamy w tle grubszą zagadkę, czyli próbę ustalenia tożsamości cierpiącej na amnezję głównej bohaterki i tego, kto i po co wytatuował jej ciało jako "mapę zbrodni". W każdym odcinku dostajemy jeden okruszek całości, prowadzący do rozwikłania zagadki. Niestety nie ma tu dużego pola manewru dla dociekliwego widza: wszystkie odpowiedzi są serwowane wprost i od razu, bez niedomówień czy dwuznaczności. To może irytować co bardziej ambitnych miłośników telewizji, ale ja stoję na stanowisku, że od czasu do czasu potrzebny jest typowy "odmóżdżacz". Nie wszystkie produkcje muszą być jak "Twin Peaks".
O ile nie spadnie poziom, a scenarzyści nie popełnią śmiertelnego grzechu shippingu (już widać pewne symptomy tego zjawiska, ale na razie w granicach tolerancji), to da się to oglądać nawet przez kilka sezonów. Byleby twórcy wiedzieli, w którym momencie zakończyć tę produkcję!