"Creed" ("Creed: Narodziny Legendy")
O czym to jest: Rocky Balboa trenuje syna swojego największego przeciwnika.
Wniosek: Zadziwiająco dobre. Ma potencjał na kontynuowanie serii.
Recenzja filmu:
Gdy usłyszałem o planach nakręcenia spin-offu serii "Rocky", pomyślałem sobie: mój Boże, po co? Ileż jeszcze będą ciągnąć ten cykl? Na szczęście, mimo marnej piątej części, szósty film ("Rocky Balboa") okazał się być zadziwiająco dobry i pozostawił mnie z apetytem na więcej. Poszedłem zatem do kina na "Creeda", czyli jednocześnie "Rocky'ego VII", jak i pierwszą część nowego cyklu. I wiecie co? Jest nieźle!
Ten film mógł się wyłożyć na tylu momentach, że to prawdziwy cud, iż jest dobry. Czapki z głów dla twórców, którzy oparli się pokusie pójścia na skróty, jazdy po schematach, upraszczania historii i wrzucania tanich klisz (no, może z wyjątkiem biegu z motorami w tle). Oczywiście "Creed" to nie pierwszy "Rocky", który jest filmem kultowym, ale wciąż ma własną wartość. Stanowi znakomicie nakręcony pomost pomiędzy dawnym cyklem, a nowymi przygodami. Gdyby w planowanym sequelu zabrakło już Sylvestra Stallone'a, nie byłaby to wielka tragedia. Syn Apollo Creeda, Adonis, jest bardzo ciekawym nowym bohaterem. Mamy tu interesujące odwrócenie ról: dla Rocky'ego boks był jedyną szansą na wyrwanie się z biedy i osiągnięcia czegoś w życiu, podczas gdy dla Creeda Juniora boks też jest jedynym ratunkiem, ale nie z powodów finansowych. Poznajemy go jako zamożnego dziedzica fortuny ojca, a na co dzień pracownika korporacji, który jednak chce i potrzebuje odnaleźć samego siebie. I jedyną szansą na to, by udowodnić światu własną wartość, jest wejście w buty ojca i stawienie czoła legendzie swojego nazwiska. Podoba mi się ten pomysł, bo faktycznie niełatwo jest żyć w cieniu wielkiego rodzica. Prześcignięcie jego dokonań jest jednym ze sposobów, by sobie z tym poradzić.
Dodajmy też, że Michael B. Jordan (którego oglądaliśmy ostatnio jako Human Torcha w "Fantastycznej Czwórce") wygląda jak klon Carla Weathersa, czyli filmowego Apollo Creeda. Uderzające podobieństwo! A że warunki fizyczne również ma, to świetnie się nadaje do tej roli. Sylvester Stallone, tym razem jako stary Rocky, który ma już kłopot z wejściem po legendarnych schodach w Filadelfii, również aktorsko staje na wysokości zadania. Ma bardzo głębokie, przejmujące momenty w fabule, które warte były Złotego Globa za tę rolę. Stallone gra równie dobrze jak w "Rocky'm Balboa", dając nam prawdziwy przywilej śledzenia swojej postaci przez (licząc z tym filmem) siedem części. A może i więcej? Jeśli tylko Stallone utrzyma poziom, prawdopodobnie moglibyśmy go z przyjemnością oglądać bez końca.
"Creed" jest wartki, ciekawy, znakomicie wyreżyserowany (pierwsza "poważna" walka Creeda jest nakręcona w całości na jednym ujęciu, wliczając w to przerwy między rundami!) i dobrze zagrany. Ma swoją wartość i całkiem uniwersalne przesłanie, które znakomicie pasuje do realiów XXI wieku. Ciekawi mnie, ile jeszcze powstanie filmów w tym cyklu. Może ich być całkiem sporo, bo przecież boks znany jest od czasów starożytnej Grecji, a wciąż się widzom nie znudził...
Wniosek: Zadziwiająco dobre. Ma potencjał na kontynuowanie serii.