"Avatar"
O czym to jest: Indianie kontra kowboje. W kosmosie.
Wniosek: Wyznacznik nowej ery w historii kina. Choć z naiwną fabułą.
Recenzja filmu:
James Cameron ma prawdziwy talent opowiadania historii, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jego "Avatar", choć nie stał się nowymi "Gwiezdnymi Wojnami", to prawdziwie uniwersalna historia, która przyciąga przed ekrany rzesze widzów - nawet takich, którzy na co dzień trzymają się z dala od kina science fiction. Pod tym względem, a także dzięki pierwszemu w historii kina zastosowaniu technologii 3D na taką skalę, "Avatar" to film kultowy. Choć na pewno nie pod względem fabuły.
Jest to po prostu "Tańczący z Wilkami" w kosmosie (z elementami "Diuny" z 2000 roku oraz "Wehikułu Czasu" z 2002 roku). Nasz główny bohater Jake Sully (nazwisko jak w "Dr. Quinn" zapewne nieprzypadkowe) to sparaliżowany ex-Marine, wysłany na odległy księżyc Pandora, gdzie ludzkość wydobywa cenne minerały. A że przy okazji rozjeżdża buldożerami kolorową dżunglę i tępi miejscowych niebieskoskórych Indian - cóż, tym gorzej dla tubylców. Sully otrzymuje misję poznania ich sekretów, a w międzyczasie jak przystało na reguły baśni, zakochuje się w pięknej Indiance, zostaje członkiem plemienia, po czym prowadzi tubylców do szlachetnej walki przeciwko najeźdźcom. Fabuła prosta i cukierkowa jak drut, ale ponieważ takie motywy pojawiają się raz za razem w kolejnych produkcjach kinowych, to coś musi w tym być. Biali ludzie (bo rzecz jasna wszyscy "źli" są tu biali) po raz kolejni zostali sportretowani jako chciwi najeźdźcy, ukrywający barbarzyństwo pod płaszczem cywilizacji i postępu. Żywy jest też mit "szlachetnego dzikiego", żyjącego w symbiozie i harmonii z naturą. Naiwne to, choć urocze na swój sposób.
Technologicznie "Avatar" był oczywiście przełomem w kinematografii. Wizja kosmicznej dżungli, pełnej fluorescencyjnych roślin, kolorowych drzew czy anatomicznie absurdalnych zwierząt, jest zachwycająca. Zatwardziałych fanów SF ucieszą z kolei kosmiczni żołnierze z wielkimi spluwami, poruszający się w robo-kostiumach niczym w "The Matrix Revolutions". Sam Worthington w głównej roli jest identyczny jak we wszystkich swoich filmach, ale przyjemnie się go ogląda - zwłaszcza że za partnerów ma wspaniałą Zoe Saldanę (tym razem w technologii motion-capture), a także Królową Science Fiction - Sigourney Weaver! Jest całkiem dynamicznie (fajne role zaliczają Michelle Rodriguez jako latino-badass-pilotka oraz Stephen Lang jako zły pułkownik), z dużą ilością akcji i hipnotycznych obrazów, dzięki czemu niemal trzygodzinny film leci jak z bicza strzelił.
"Avatara" naprawdę fajnie się ogląda i miło do niego wracać od czasu do czasu. Szczerze nie wiem jednak, po co James Cameron szykuje szereg kontynuacji tej historii. Niedługo sami się przekonamy, czy świat Pandory ma nam coś więcej do zaoferowania.
Wniosek: Wyznacznik nowej ery w historii kina. Choć z naiwną fabułą.