"Man of Steel" ("Człowiek ze Stali")
O czym to jest: Superman, najsłynniejszy superbohater w dziejach, ratuje świat.
Wniosek: Gdyby nie spieprzony montaż i efekty, byłoby nieźle. A tak jest dosyć słabo.
Recenzja filmu:
No dobra, zaczynamy kolejne uniwersum. Większość z was widziała przynajmniej jeden film z serii "Marvel Cinematic Universe", od pierwszego "Iron Mana" zaczynając. Wydawnictwo komiksowe DC i wytwórnia Warner Bros nie pozostały dłużne, i postanowiły odpowiedzieć swoją własną serią, opartą na - znacznie przecież starszych - superbohaterach: Supermanie, Batmanie, Wonder Woman... A to dopiero początek. Na pierwszy ogień poszedł Superman, który za pomocą "Man of Steel" miał zawojować serca i umysły widzów. Mam jednak spore wątpliwości, czy to się udało.
Zawsze wierzyłem w Zacka Snydera. Też reżyser nigdy jak do tej pory mnie nie zawiódł - doszło nawet do tego, że zacząłem w mediach społecznościowych używać hasła #IBelieveInZackSnyder. Wierzyłem, że udźwignie ten temat, zwłaszcza że pomagał mu Christopher Nolan, twórca (rewelacyjnej przecież) trylogii "The Dark Knight". Nie wiem, kto zawinił, ale "Man of Steel" po prostu się nie udał. Nie jest wprawdzie szmirą, bo sporo tu naprawdę dobrych i atrakcyjnych elementów, ale w ogólnym rozrachunku ogląda się go ciężko i bez frajdy. Mogę bez problemu wymienić trzy (i tylko trzy) rzeczy, które mi się tu podobały: Krypton, Generał Zod oraz muzyka. Cała reszta waha się od znośnej (Superman), do tragicznej (montaż i efekty CGI). Już wyjaśniam, co mam na myśli.
"Man of Steel" to tak naprawdę solidna superbohaterska space opera z tej samej półki co "Thor", ale bardziej realna. Pierwszy akt filmu, dziejący się w zadziwiająco długim prologu na Kryptonie, jest naprawdę znakomity. Wizja zaawansowanego i jednocześnie antycznego społeczeństwa Kryptonu, z "ziarnistą" technologią, bioinżynierią, laserami i statkami kosmicznymi, robi niesamowite wrażenie. Podejrzewam, że prolog został tak bardzo wydłużony z powodu Russela Crowe'a, grającego biologicznego ojca Supermana. Na szczęście odnalazł się w tej roli, więc zaliczam to na plus. Dalsza część prologu opisuje żywot młodego Supermana już na Ziemi, wędrującego przez świat niczym dobry duch, nie mogącego znaleźć miejsca i ukrywającego się przed przeznaczeniem, niczym John Connor w "Terminatorze 3". Klimatyczna muzyka, nastrojowe zdjęcia i zgrabne flashbacki z samym Kevinem Costnerem jako przybranym ojcem naszego bohatera, są naprawdę na poziomie. A potem coś się dzieje.
Powiem wam nawet dokładnie, kiedy: to jest ten moment, gdy na scenę wkracza dziennikarka Lois Lane, a Superman poznaje swoje pochodzenie, zakłada pelerynę i rusza fruwać po orbicie. Miałem wrażenie, jakby ktoś przełączył kanał i puścił mi nagle inny film. W okamgnieniu montaż bierze w łeb, a fabuła rozsypuje na kawałki, zostawiając jedynie sklejone na szybko i niestarannie pocięte sceny. Nie wiem, może reżyser poszedł na kawę i zostawił praktykanta na posterunku? Nie potrafię tego inaczej wyjaśnić. Drugi akt "Man of Steel" to totalna kaszanka i miszmasz, złożony z ogranych klisz, tandetnych zagrywek i prostych chwytów. Słabo!
A potem zaczyna się akt trzeci, czyli systematyczne niszczenie Metropolis przez kosmitów. Gdyby nie naprawdę marne efekty, które są daleko w tyle za marvelową konkurencją (żeby podać przykład chociażby "Avengersów"), byłoby nieźle, a zamiast tego wychodzi na zero. Sytuację ratuje Michael Shannon jako Generał Zod - znakomicie zagrany, świetnie wykreowany i wiarygodny (jak na ten typ kina oczywiście). Scenarzysta dodał do tego szczyptę kultu US Army, ale na szczęście mało natrętną, i wyszło całkiem nieźle. Szkoda tylko, że smak psuły zupełnie niepotrzebne sceny z Laurencem Fishburne'm i kolegami, biegającymi po ulicach Metropolis jak dzieci we mgle. Nie było w tym za grosz sensu, a blue screen czuło się na odległość. Oczywiście sama rozwałka Superman vs. Zod to klon starcia Neo z Agentem Smithem w trzecim "Matrixie", i co najgorsze gorzej zrobiona... Ale jestem to w stanie przebaczyć. W końcu "Matrix" był w kinach lata temu, widzowie mogli zapomnieć.
A jak sam Superman? Henry Cavill ma do tej roli odpowiedni wygląd, to na pewno. Również jego kostium jest niczego sobie (na szczęście zrezygnowano z czerwonych gaci). Ale szczerze? Dla mnie Christopher Reeve jest dalej TYM Supermanem, którego pamiętam i którego szanuję. A ten tutaj... Niech stanie w kolejce daleko za nim. Tak oto kończy się "Man of Steel", a Superman pręży muskuły do starcia z Batmanem w następnym filmie. Czy będzie lepiej, gorzej, a może tam samo niespójnie? Zack Snyder otrzymuje ode mnie jeszcze jedną szansę na poprawę. Oby jej nie spartolił. Wciąż #IBelieveInZackSnyder!
Wniosek: Gdyby nie spieprzony montaż i efekty, byłoby nieźle. A tak jest dosyć słabo.