"X-Men: Apocalypse"
O czym to jest: Mutanci ratują świat.
Wniosek: Fajny film. Świetne podsumowanie kolejnego etapu sagi.
Recenzja filmu:
Kino superbohaterskie nie składa broni! Filmowa saga X-Menów właśnie poszerzyła się o kolejny spektakularny film, który stanowi zwieńczenie nowej trylogii, składającej się z "First Class" oraz "Days of Future Past". I choć "Apocalypse" powinno się oglądać jako ósmy film z serii, to mam wrażenie, że dopiero teraz zaczął się początek przygód X-Menów, a wszystko co nakręcono do tej pory było mniej lub bardziej udanym wstępem. To całkiem niezła myśl, bo dzięki temu uniwersum mutantów nabrało nowej atrakcyjności i świeżej krwi!
Spora w tym zasługa wymiany aktorów na młodsze wersje dotychczasowych postaci. Do obsadzonych wcześniej Profesora X, Magneto, Beast i Mystique, dołączyli młodzi Cyclops, Storm, Phoenix i Nightcrawler. Jedynie Wolverine pozostał ten sam - ale tak właśnie powinno być, bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek inny od Hugh Jackmana mógł zagrać tę postać. Nowa ekipa poradziła sobie całkiem nieźle, wchodząc w buty poprzedników (choć np. wolałem oryginalnego Nightcrawlera). Czasem zdarzały się wpadki, jak heroiczna i skazana na niepowodzenie walka aktorki Sophie Turner z brytyjskim akcentem, a i pewnych rzeczy niestety nie dało się naprawić (chociażby postaci Cyclopsa, który jak był beznadziejny, tak dalej jest). Denerwowało mnie zbytnie eksponowanie Mystique w roli głównej heroiny, a i postać Magneto dotarła do ściany, za którą nie ma już nic interesującego. Ale chociażby dla Quicksilvera i jego epickiej "szybkiej" sceny (za szybkiej nawet na efekty specjalne) warto przełknąć te niedogodności. No i nie zapominajmy o fantastycznym jak zwykle Jamesie McAvoy'u, którego Profesor X pod względem aktorskim zostawił kolegów z planu daleko w tyle.
"X-Men: Apocalypse" nie jest wprawdzie lepszym filmem od "Days of Future Past", ale ma swoje zalety. Otwierająca sekwencja w Egipcie to wprawdzie całkowita zrzynka ze "Stargate", ale ogląda się ją fenomenalnie! Szczerze wcale bym się nie zdziwił, jakby to tytułowa drużyna "Stargate SG-1" przygotowała powstanie niewolników - nawet liczyłem na to, że Apocalypse w pewnym momencie zawoła "Jaffa, kree"! Swoją drogą sporo internetowego hejtu wylało się na Oscara Isaaca w roli Apocalypse'a, ale ja uważam, że był znakomity. A przynajmniej na tyle na ile mógł być w kostiumie Gou'lda ze wspomnianego "Stargate". Jego motywacje były jasne, wygląd złowieszczy, a postępowanie bezwzględne - taki właśnie powinien być czarny charakter. Dobra robota, Oscar!
Jeśli naprawdę miałbym się do czegoś przyczepić, to do warstwy językowej. Część filmu działa się w Polsce, na skutek czego aktorzy niemiłosiernie kaleczyli nasz szeleszczący język, w czym prym wiódł Michael Fassbender (obawiam się też, że fraza Enłyk, płosze ciem, nie łób teho! przejdzie w Polsce do historii kina). Szkoda, że aktorzy nie przyłożyli się do kwestii wymowy, albo że po prostu nie zatrudniono Polaków do koniecznych ról trzecioplanowych. No ale w końcu to kino rozrywkowe, a nie historyczne.
Warto oglądać "Apocalypse", by poznać dalszy ciąg przygód X-Menów. Ciekawi mnie, w którą stronę pójdzie ta saga, by ostatecznie dotrzeć do "Logana". Coś czuję, że przed nami jeszcze sporo przygód zmutowanych superbohaterów!
Wniosek: Fajny film. Świetne podsumowanie kolejnego etapu sagi.