"Independence Day" ("Dzień Niepodległości")
O czym to jest: Kosmity atakować Ziemia!
Wniosek: Kultowa, choć naiwna historyjka. Wciąż dostarcza rozrywki!
Recenzja filmu:
Kto by się spodziewał, że ten film stanie się kiedyś kultowym? Teoretycznie to prosta historyjka o paskudnych kosmitach, którzy byli na tyle głupi, by zaatakować najpotężniejsze super-hiper-turbo-państwo na świecie (czyt. USA), gdzie króluje wolność, powiewa gwiaździsty sztandar, a hart ducha zawsze prowadzi do triumfu Ameryki. A jednak, mimo potwornie ogranych, czerstwych klisz i zwrotów fabuły, "Dzień Niepodległości" każe mi do siebie wracać raz za razem!
Oczywiście mnóstwo rzeczy mi się tu nie podoba. Denerwuje mnie Will Smith i jego głupawe miny, żenuje pomysł na wszczepienie ufokom wirusa do komputera, a przy mowie Prezydenta USA (skądinąd samej w sobie kultowej) płaczę ze śmiechu, oglądając salutujących kukurydzianych rednecków, wymachujących karabinami na wiwat. Podejrzewam więc, że to inne elementy powodują, że nadal miło ogląda mi się ten film, choć znam w nim już każde ujęcie. Jeff Goldblum w każdej scenie jest przekomiczny, zwłaszcza w duecie z zrzędzącym ojcem. Bill Pulman jest jednym z najfajniejszych filmowych Prezydentów w historii Hollywood, a sceny destrukcji miast, a potem bitew lotniczych z ufokami, do dziś wyglądają świeżo i przekonująco (a to dzięki zastosowaniu dużej ilości miniatur i makiet zamiast efektów komputerowych - pamiętajcie, modele nigdy się nie zestarzeją!). Można wiele mówić o talencie reżyserskim Rolanda Emmericha, ale jedno jest pewne: nikt tak pięknie nie niszczy Statuy Wolności jak on.
W zalewie smutnej rzeczywistości i równie smutnych, depresyjnych filmów, warto znaleźć jakieś pocieszenie w prostym kinie lat 90., gdy Ameryka zawsze wygrywała. I choć będziemy się śmiać z głupot "Dnia Niepodległości" jeszcze przez wiele lat, jedno jest pewne - nadal będziemy go oglądać i ubóstwiać. A to czyni z niego film kultowy.