"The Magnificent Seven" ("Siedmiu Wspaniałych") [2016]
O czym to jest: Siedmiu zabijaków broni miasteczka przed chciwym biznesmenem.
Recenzja filmu:
Bywają remake’i, które są dobre. Bywają też takie, które są złe lub po prostu niepotrzebne. Ale rzadko zdarza się film, który jest zły i niepotrzebny jednocześnie! Niestety nowa wersja „Siedmiu Wspaniałych”, czyli remake kultowego westernu z 1960 roku, może stanowić podręcznikowy przykład tego, jak nie robić filmów.
To westernowy odpowiednik filmu pornograficznego, z tą różnicą, że sceny seksu zastąpiono absurdalnymi strzelaninami. Oprócz tego wszystko się zgadza: brak fabuły, nędzna gra aktorska, drewniane dialogi i poczucie zmarnowanego czasu. Po pierwszych dziesięciu minutach filmu spojrzałem na zegarek. Po pół godzinie miałem ochotę wyjść z kina (niektórzy zresztą wychodzili). Już po zwiastunie, z którego poprawność polityczna lała się szerokimi strumieniami, wiedziałem że może być kiepsko. Ale w najczarniejszych snach nie przewidywałem, że reżyser „Dnia Próby”, scenarzysta „Detektywa” oraz gwiazdorska obsada (Denzel Washington, Chris Pratt, Ethan Hawke) zgotują nam taki pasztet. Tego po prostu się nie da oglądać! Oczywiście doceniam techniczną biegłość, efektowne strzelaniny rodem z gry komputerowej (czytaj: niekończącą się amunicją i gargantuiczną ilością przeciwników z bossem na końcu), eksplozje dynamitu, a także wirtuozerię walk nożami, łukiem czy tomahawkami. Ale takie sceny, bez podparcia jakąś sensowną fabułą i emocjami, są po prostu tępą sieczką, które bardziej pasowałaby do parodii, a nie pełnokrwistego westernu. Chcecie efektownej, współczesnej i zarazem porywającej strzelaniny w westernie? Zajrzyjcie chociażby do „Slow West” – tam wiedzieli, jak to się robi!
Zarówno w oryginalnych „Siedmiu Samurajach”, jak i "Siedmiu Wspaniałych" z 1960 roku, był ten sam przekaz. Samuraje/rewolwerowcy stanowili uosobienie honorowej i przemijającej epoki, a walka była dla nich jedynym sposobem na życie. To powód, dla którego podjęli się obrony wioski terroryzowanej przez bandytów, mimo że nie miało im to przynieść majątku, a jedynie wysokie ryzyko śmierci. Tacy po prostu byli – a na koniec, jak stwierdził przywódca wojowników w jednym i drugim filmie, i tak przegrali w porównaniu z farmerami. „My zawsze przegrywamy”, rzekli obydwaj. Tymczasem w tym filmie sensem historii jest zemsta Denzela Washingtona na przywódcy bandytów (z jakiegoś powodu będącego po prostu chciwym biznesmenem), bez żadnych górnolotnych przesłanek. Nie ma też żadnego wiarygodnego powodu, by którykolwiek z pozostałych rewolwerowców się do niego przyłączył. Ikoniczne zbieranie drużyny zamienione jest w karykaturę, również przypominającą grę komputerową: idź do miejsca X, dodaj towarzysza do drużyny za pomocą kliknięcia, idź dalej. Przepraszam bardzo, ale do udanego filmu potrzeba czegoś więcej!
Jeszcze słówko o samej drużynie. Ja wiem, że większe miejsce dla wszelakich mniejszości na ekranie jest jak najbardziej potrzebne. Ale czy naprawdę trzeba to robić w filmach z epok historycznych, gdzie wygląda to absurdalnie? Oto skład naszej drużyny: Afroamerykanin (swoją drogą kwestię, z przeproszeniem, „czarnego z bronią” doskonale poruszał film „Django Unchained”), Latynos, Indianin, Azjata i trzech białych, z których jeden jest szaleńcem, drugi pijakiem z kryzysem osobowości, a trzeci niepoważnym wesołkiem. Doliczmy też zabójczą kobietę, która jest de facto „ósmym wspaniałym”, no i zawoalowany bromance między dwójką rewolwerowców, a mamy obstawione wszystkie fronty mniejszości etnicznych, płciowych i seksualnych. Tylko czy ma to sens w westernie? Pamiętam, że lata temu Mel Brooks nakręcił „Płonące Siodła”, parodię westernów z czarnym szeryfem w roli głównej. A teraz mamy „Nienawistną Ósemkę”, nowych „Siedmiu Wspaniałych”… Jak to się stało że coś, co kiedyś było żartem wyśmiewającym rasistowską przeszłość Dzikiego Zachodu, zaczęło być traktowane na serio? Jeszcze widzowie uwierzą, że Afroamerykanie w XIX wieku w USA byli pełnoprawnymi obywatelami. Niestety rzeczywistość nie była tak różowa…
Denzel Washington był tu do bólu niejaki. Chris Pratt grał na tą samą nutę co w „Strażnikach Galaktyki” i nawet nie spróbował wykrzesać czegokolwiek więcej. Tylko Ethan Hawke próbował stworzyć jakąś głębię i nawet mu się to udało (może dlatego, że był jedyną postacią o tym samym archetypie, co jeden z członków drużyny z 1960 roku). Podejrzewam, że gdyby ten film był zwykłym westernem, nie oceniłbym go tak surowo. Ale jeśli stanął w ringu z kultowymi gigantami, nie zamierzam mieć dla niego żadnej litości!
Z oryginalnej historii prócz tytułu nie zostało w tym filmie nic. Moim zdaniem nie jest godny tego, by nosić tytuł „Siedmiu Wspaniałych”. To po prostu inna, a na dodatek słaba, historia. Niewarta ceny kinowego biletu.
Wniosek: Bardzo słaby film. Niegodny kultowego oryginału!