"Rogue One: A Star Wars Story" ("Łotr 1: Gwiezdne Wojny - Historie")
O czym to jest: Rebelianci kradną plany Gwiazdy Śmierci.
Wniosek: Totalnie odmienne od Epizodów. Fajne kino wojenne w kosmosie!
Recenzja filmu:
Hmm... Tuż po seansie totalnie nie wiedziałem, co myśleć o tym filmie. Na pewno nie były to takie "Gwiezdne Wojny" jakie znam z Epizodów. Trzeba pamiętać, że "Nowa Nadzieja" na nowo zdefiniowała gatunek space opery, czyli fantasy w kosmosie. Taka historia wymaga czarno-białych postaci, schematycznych rozwiązań, ogranych klisz i obowiązkowego happy endu na końcu. Tymczasem po raz pierwszy otrzymaliśmy film z uniwersum "Star Wars", który był całkowicie na poważnie. Czy to dobrze?
Sporo widzów narzekało na "Przebudzenie Mocy", a konkretnie na fakt, że jest kalką fabuły "Nowej Nadziei". Mi to nie przeszkadzało, a nawet uważałem to za dosyć urocze. Dlatego też "Łotr 1" na początku wzbudził mój dyskomfort, gdyż nie tego się spodziewałem. Ale patrząc w miarę obiektywnym okiem muszę stwierdzić, że był to kawał dobrego kina. Co więcej, gdyby to nie były "Gwiezdne Wojny", a jakikolwiek inny film wojenny (np. w realiach II wojny światowej), nie miałbym żadnych wątpliwości, że mam do czynienia z epickim dziełem. A zatem - brawo dla reżysera i producentów! Tak po prawdzie trudno powiedzieć, na ile Gareth Edwards (człowiek, który popełnił tragiczną "Godzillę"), jest odpowiedzialny za końcowy produkt. Krążą plotki, że podczas dokrętek scenarzysta Tony Gilroy nakręcił prawie połowę materiału od nowa, zmieniając sporo scen i elementów fabuły (co wyjaśniałoby, dlaczego większość ujęć ze zwiastunów ostatecznie nie znalazła się w filmie lub też wyglądała zupełnie inaczej). Nigdy się już nie dowiemy, czy pierwotna wersja byłaby lepsza, czy gorsza. Cieszmy się, że przynajmniej to, co wylądowało na ekranach kin, jest dobrej jakości!
A no właśnie, ta jakość... Myślę że nie przesadzę, jeśli powiem, że to jeden z lepiej zrobionych filmów, jakie widziałem. Dbałość o szczegóły momentami aż mnie obezwładniała. Gigantyczny wysiłek całej ekipy, która przecież w większości wychowywała się na oryginalnych filmach, przyniósł zamierzony rezultat. Podobnie jak wcześniej "Przebudzenie Mocy", "Łotr 1" wzniósł efekty wizualne na zupełnie nowy poziom. Scenografia, lokalizacje i przede wszystkim finałowa bitwa miejscami zamiatała widza po podłodze. Cóż za pomysły, co za rozmach! I jaka frajda, zarówno dla twórców, jak i fanów!
Przyznaję się jednak, że przez pierwsze pół filmu miałem kłopot ze złapaniem klimatu (zapewne dlatego, że nie spodziewałem się czegoś aż tak odmiennego). Wyczuwałem pewną niezgrabność w prowadzeniu akcji, wynikającą zapewne z ciągle zmienianego scenariusza. Na szczęście wszystkie potknięcia zostały naprawione przez finał, czyli bitwę na tropikalnej planecie Scarif. Potęga! "Łotr 1" naprawdę jest doskonałym prequelem do "Nowej Nadziei", do tego stopnia, że ostatnia scena filmu kończy się tam, gdzie zaczyna oryginalna przygoda. Zresztą jeśli przeczytacie sobie napisy początkowe do "Nowej Nadziei" to odkryjecie, że pierwsze dwa akapity w wielkim skrócie opisują "Łotra 1". Jest to zgodne z zapowiedziami Disney'a - ciężar głównej linii fabularnej nadal mają utrzymywać Epizody, a spin-offy jedynie rozwijać ją na boki, tak jak książki, komiksy czy gry komputerowe. I biorąc pod uwagę to, jak wyszedł "Łotr 1", uważam to za świetny pomysł.
No i na sam koniec słowo o obsadzie. Chylę czoła scenarzystom za stworzenie niepowtarzalnej drużyny bohaterów, w której każdy miał swoje pięć minut na ekranie i każdy zapisał się w pamięci widzów. Moim ulubieńcem został Jiang Wen jako Baze Malbus, co nie zmienia faktu, że plakat każdej postaci mógłby wisieć nad moim łóżkiem. Najbardziej zaskoczył mnie Diego Luna w roli Cassiana - po zwiastunach spodziewałem się postaci matkującej całej drużynie, a dostałem potwornie spiętego, pełnego traum szpiega, który został kiedyś mocno skrzywdzony przez życie. Kto by się spodziewał takiej psychologicznej głębi w "Gwiezdnych Wojnach"? Należy też wspomnieć, że Felicity Jones jako Jyn Erso doskonale sprawdziła się w roli pełnokrwistej heroiny (udało jej się przy tym mieć zupełnie inny charakter, niż Daisy Ridley jako Rey w "Przebudzeniu Mocy"). Dziewczyny górą!
"Łotr 1" spodoba się niemal każdemu. Fani docenią go za mnóstwo smaczków: dwójkę znanych zbirów z kantyny Mos Eisley, naszą ulubioną parę droidów, finałową scenę z Vaderem i rebelianckimi piechurami, X-Wingi, postacie i statki z serialu "Star Wars Rebels", czy nawet przywracanie do życia zmarłych aktorów - mam tu na myśli odtworzenie Petera Cushinga jako Moffa Tarkina, a także wmontowanie ujęć pilotów X-Wingów, którzy pojawili się w "Nowej Nadziei". Z kolei zwykli widzowie docenią "Łotra 1" za rozmach, odważną fabułę i doskonałą rozrywkę. Czuję, że "Gwiezdne Wojny" zmierzają w coraz lepszym kierunku. Chcę więcej!
P.S. Na koniec słówko o kontrowersyjnym polskim tytule, czyli "Łotr 1". Musicie wiedzieć, że termin Rogue Squadron, czyli nazwa elitarnej eskadry pilotów X-Wingów, funkcjonuje w uniwersum "Star Wars" od dekad. Na przestrzeni lat różnie ją tłumaczono: Eskadra Łobuzów, Huliganów, Szelm czy nawet Żelazny Dywizjon... W końcu przyjęto nazwę Eskadra Łotrów, która na stałe weszła do słownika polskich fanów "Star Wars". A co za tym idzie tłumaczenie tytułu - "Rogue One" - nie mogło brzmieć inaczej.
Wniosek: Totalnie odmienne od Epizodów. Fajne kino wojenne w kosmosie!