"Jackie"
O czym to jest: Biografia Jacqueline Kennedy, wdowy po legendarnym Prezydencie USA.
Wniosek: Niezły film, a Natalie Portman jeszcze lepsza!
Recenzja filmu:
W przypadku filmów biograficznych zawsze jest tak, że główny aktor może wyciągnąć film na wyżyny lub pogrążyć go w otchłani. Osobiście nie do końca przepadam za Natalie Portman. Nie odmawiam jej talentu, po prostu bardziej preferuję profesjonalnie wyszkolonych aktorów niż naturszczyków, którzy często grają z emocjami na wierzchu (tak robi np. Emma Watson). Ale nie sposób odmówić Natalie Portman wrodzonego wdzięku i umiejętności głębokiego zanurzania się w rolę (ma z tym problem jedynie w naszpikowanych efektami blockbusterach). To co zrobiła z postacią Jacqueline Kennedy, prawdopodobnie najbardziej tragicznej Pierwszej Damy w dziejach USA, zasługuje na uznanie i docenienie - a może nawet i Oscara. Portman jest prawdziwa, przekonująca i co najistotniejsze niepodobna do swoich innych ról. Rewelacja!
„Jackie” to typowy film biograficzny, mimo że jego akcja obejmuje jedynie tydzień z życia pani Kennedy. Zaczyna się od tragicznego dnia zamachu w Dallas, a kończy na legendarnym wywiadzie, jakiego Jackie udziela dziennikarzowi magazynu "Life". Narracja jest nieliniowa, a poszczególne sceny i wydarzenia mieszają się ze sobą (zgodnie z sentencją Jackie, która mówi na ekranie, iż straciła rozeznanie co jest grą na pokaz, a co rzeczywistością). Wydaje się być niemożliwe, by poznać kogoś przez pryzmat jednego tygodnia, prawda? A jednak twórcom „Jackie” udał się ten ryzykowny manewr. Poznajemy dwa oblicza lady Kennedy: ułagodzonej i dystyngowanej na użytek zewnętrzny, a także hardej i bezkompromisowej w życiu osobistym. Główna bohaterka porównywała klan Kennedych do pierwszej królewskiej dynastii w dziejach USA. I coś w tym było. Kto wie, gdyby nie zabójstwo obydwu braci Kennedy na przestrzeni jednej dekady, może świat wyglądałby dziś zupełnie inaczej? Tak na marginesie: tę kwestię porusza serial „11.22.63”, bardzo ciekawy do zestawienia z tą produkcją.
To jedna z lepszych biografii jakie widziałem, na pewno o niebo lepsza niż „Grace of Monaco”, która dzieje się dokładnie w tym samym okresie czasowym. Bardzo podobało mi się przedstawienie realiów epoki lat 60. i zmiksowanie zdjęć z archiwalnymi materiałami (aż czasem trudno się było zorientować, co jest czym). Naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, to dodam że w tym filmie po raz ostatni macie okazję zobaczyć na ekranie Johna Hurta, a jego kwestie - zapewne przypadkowo - brzmią niczym autoepitafium. Polecam.
Wniosek: Niezły film, a Natalie Portman jeszcze lepsza!