"Kong: Skull Island" ("Kong: Wyspa Czaszki")
O czym to jest: Wojskowa ekspedycja udaje się na wyspę pełną potworów.
Wniosek: Bardzo fajne kino przygodowe! Super się ogląda.
Recenzja filmu:
Lubię się mylić. Pod warunkiem oczywiście, że zakładam totalną kaszankę na filmie, a otrzymuję świetnie nakręconą, dobrą rozrywkę. Nie podobał mi się pomysł tak wczesnego powrotu do tematyki King Konga, zwłaszcza po średnio udanym "King Kongu" Petera Jacksona z 2005 roku. Podobnie nie podobało mi się robienie uniwersum filmowego na podstawie wyjątkowo marnej "Godzilli" z 2014 roku. Ale gdy zobaczyłem trailer do "Kong: Skull Island", zostałem z miejsca kupiony. I nie zawiodłem się!
To wysokobudżetowy debiut młodego reżysera Jordana Vogta-Robertsa. Zapamiętajcie to nazwisko. Facet wie, jak kręcić filmy! W przeciwieństwie do Jacksona nie udawał, że jego "Kong" jest czymś więcej, niż tylko intensywnym kinem popcornowym. "Kong: Skull Island" to sama akcja, bez zbędnych dłużyzn i naciąganych wątków w stylu dramatów rodzinnych, płaczu czy romansu człowiek/małpa lub człowiek/człowiek. I jeszcze te realia! Nie wiem co jest takiego w czasach wojny wietnamskiej, ale uwielbiam wszystkie filmy dziejące w tym okresie. Amerykańscy wojacy latający w helikopterach Bell i nawalający z M-16 do wielkich potworów? Zamknijcie się i bierzcie moje pieniądze! Co ważniejsze, nikt na szczęście nie próbował tym razem robić z King Konga postaci tragicznej. Umówmy się, że gigantyczny goryl wygląda najlepiej, gdy jest po prostu wielką, wściekłą małpą walczącą z innymi bestiami. Nie musi przy tym płakać, wzdychać, ani przeżywać rozterek złamanego serca. Co to za frajda oglądać smutnego goryla? Gdyby to mnie kręciło, poszedłbym do zoo...
Design tytułowej Wyspy Czaszki może jest mniej spektakularny niż w "King Kongu" Jacksona, ale za to przyjemniejszy do oglądania. Zawsze podobały mi się zbiorcze cmentarzyska statków i pojazdów z różnych linii czasowych. Tak samo uwielbiam motywy cywilizacji zbudowanych przez rozbitków pochodzących z całkowicie odmiennych kultur i ras. Dziękuję również za rezygnację z absurdalnych dinozaurów na rzecz puszczenia wodzy fantazji - gigapająków z bambusowymi nogami, patyczaków wielkości drzew, krakenów czy wkurzonych dwunożnych ni to jaszczurek, ni to płazów. Dodajmy, że te wszystkie elementy uatrakcyjniono świetnymi zdjęciami (sceny przelotu formacji śmigłowców na Wyspę to totalna rewelacja!). Twórcy filmu sięgnęli też po coraz popularniejsze wstawki klasy FPS, co jest doskonałym sposobem na podkręcenie tempa w strzelankach tej klasy. Jest akcja, jest moc, jest przygoda!
Przez scenariusz przewinęło się bardzo dużo postaci, co teoretycznie groziło chaosem w głowie widza, ale dzięki sprawności reżysera zamieniło się w fajną, płynną rozrywkę. Każdy dostał tyle czasu ekranowego, ile trzeba - w sam raz byśmy zrozumieli kto to jest, ale też niespecjalnie musieli się wgłębiać w jego duszę czy motywację. Osobną uwagę należy poświęcić postaci starego rozbitka granego przez Johna C. Reilly'ego - tak dobrej kreacji w przygodówce nie widziałem od bardzo dawna! Reilly zagrał tak fajnie, że wręcz zawłaszczał ekran w każdej scenie, w której brał udział (a reżyser o tym wiedział, dlatego pozwolił mu iść na całość). Dzięki temu niemal nie zauważyłem popisu wyjątkowo złego aktorstwa, prezentowanego przez Toma Hiddlestone'a i Brie Larson (odtwarzających dwie najbardziej zbędne postacie w filmie). Na szczęście z drugiej strony barykady znalazł się kultowy i wiecznie młody Samuel L. Jackson, a także jak zwykle niezawodny John Goodman. Ale umówmy się, taki film to nie Szekspir, tu ma się przede wszystkim dużo dziać i fajnie dziać!
"Godzilla" może się schować przy "Kong: Skull Island". Teraz tylko pozostaje mi mieć nadzieję, że kolejne filmy z tej serii utrzymają dobry poziom. W końcu scena po napisach pokazuje, że jest w tym uniwersum gigantyczny potencjał wielu fajnych przygód...
Wniosek: Bardzo fajne kino przygodowe! Super się ogląda.