"Metal Hurlant Chronicles"

O czym to jest: Antologia krótkich, ponurych historii SF.

heavy metal serial recenzja

Recenzja serialu:

Czy są na sali jacyś hardcore'owi fani science fiction? Jeśli tak, to mam coś dla was. Ale ostrzegam, ciężko to przetrawić komuś, kto źle się odnajduje w kiepskich efektach specjalnych, marnym aktorstwie, dużej ilości lateksu i piersiastych blondynkach z wielkimi spluwami. Chociaż z drugiej strony, czy nie właśnie po to oglądamy produkcje science fiction...?

Zaletą "Metal Hurlant Chronicles", i to ogromną, jest pomysł. I w zasadzie tyle. Zacznijmy może od źródła: w latach 70. i 80. we Francji wydawano antologię komiksów SF pt. "Métal Hurlant" (znaną również w USA pod nazwą "Heavy Metal"). Do dziś ta seria cieszy się sporą estymą wśród starszego pokolenia miłośników fantastyki. Na tej podstawie w 2012 roku wspólnymi siłami francusko-belgijskimi nakręcono anglojęzyczny serial, składający się łącznie z dwunastu 20-minutowych odcinków. Każdy z nich to osobna opowieść (choć niektóre są ze sobą fabularnie związane), dziejąca się w różnych miejscach, epokach i realiach. Łączy je dystopijna rzeczywistość i zwiastun nadchodzącej apokalipsy, symbolizowany przez żywą, krzyczącą asteroidę, zwaną Métal Hurlant. Akcja rozciąga się od para-średniowiecznej fantastyki, przez western, realia I wojny światowej, czasy współczesne, aż do dalekiej przyszłości i innych planet. Nie brakuje kosmitów, bitew kosmicznych, wymachiwania mieczami, robotów, mutantów czy dużych eksplozji. Wszystko to okraszono stylistyką z pogranicza S&M, tak charakterystyczną dla francuskich produkcji SF (i obecną również w wysokobudżetowych produkcjach jak "Alien: Resurrection", a to z winy francuskiego reżysera). 

Raz jeszcze uprzedzam, że niski budżet spowodował, że efekty specjalne są tu naprawdę tragiczne. Ale dla fabuły i zwrotów akcji warto poświęcić te parę godzin życia przez ekranem (najlepiej w towarzystwie dobrych znajomych i kilku butelek z mocniejszą zawartością). Na osłodę dodam, że spotkacie tu wiele znajomych twarzy, w tym kilka naprawdę kultowych: Rutgera Hauera, Michaela Biehna, Joe Flanigana czy Johna Rhys-Daviesa. A na dodatek dużo pań całkowicie pozbawionych talentu aktorskiego, ale za to z wielkim biustem. Brzmi nieco jak recenzja filmu porno, prawda? No cóż, czasem trudno odróżnić, co jest czym.

Wniosek: Intrygujące fabularnie, tragiczne wizualnie. Dla wytrwałych.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger