"Alien: Covenant" ("Obcy: Przymierze")
O czym to jest: Statek kolonizacyjny odkrywa planetę, która wydaje się rajem do zamieszkania.
Wniosek: Zadziwiająco fajne. Rozbudza ochotę na więcej.
Recenzja filmu:
Przyznam się szczerze, że nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań w stosunku do tego filmu. Rana emocjonalna, zadana mi przez zatrważająco niski poziom "Prometeusza", spowodowała że uniwersum Obcego i Predatora straciło dla mnie dawny blask. Ale jest światełko w tunelu! "Alien: Covenant" okazał się zadziwiająco funkcjonalną hybrydą wspomnianego "Prometeusza" i oryginalnego "Aliena", zachowując to co najlepsze z obydwu i likwidując (przynajmniej w większości) ich wady.
Ridley Scott, jak już wielokrotnie wspominałem, kręci na przemian chały i hity. Chałę dostaliśmy ostatnio, więc teraz liczyłem na coś zdecydowanie lepszego. "Covenant" kontynuuje filozoficzną narrację "Prometeusza", skupiającą się na rozważaniach na temat sensu życia, wiary i istoty człowieczeństwa. Na szczęście dawkuje ją powoli, rozważnie i z namysłem, głównie za pomocą zapłakanej ekspresji Michaela Fassbendera, powracającego w roli androida. Jednocześnie twórcy nie oszczędzali na wiadrach ze sztuczną krwią i porządnej animatronice. Trup ściele się gęsto, nie brakuje strzelanin, solidnej rzeźni, przekleństw i spoconych ludzi (otóż to, spoceni bohaterowie to znak rozpoznawczy serii "Obcy"!). Przyznaję, że nie spodziewałem się aż takiej rozwałki, a ponadto zostałem miło zaskoczony kolejnymi wariacjami wyglądu najstraszniejszego potwora w historii SF (jedna z nich bardzo przypominała Slender Mana bez garnituru). Ktokolwiek odpowiadał za ostateczną warstwę wizualną filmu, pozostał wierny oryginalnym konceptom H. R. Gigera - i tak ma być!
Katherine Waterston, niedawna gwiazda "Fantastycznych Zwierząt", dołączyła do zaszczytnego grona badassowych lasek z wielkimi karabinami, którym niestraszne ksenomorfy i inne kosmiczne paskudztwa. Również pozostali aktorzy doskonale się wpisali w schemat drugo i trzecioplanowych postaci z uniwersum, których przeznaczeniem jest efektownie zginąć. Nie rozumiem tylko, po co do obsady ściągnięto Jamesa Franco... Odnoszę wrażenie, że ktoś zrobił mu paskudny dowcip (a szkoda, bo ostatnio bardzo polubiłem tego aktora). Ale mniejsza o nazwiska, istotnym jest, że bohaterowie nie zachowywali się jak banda nierozgarniętych kretynów, co miało miejsce w poprzedniej części. Normalny człowiek jak widzi ksenomorfa to albo ucieka, albo do niego strzela, a nie próbuje go pogłaskać, zgadza się?
Moja lista zarzutów będzie tym razem krótka. Pierwszym jest wyjątkowo przewidywalny finalny twist, tak oczywisty, że prawdziwym zaskoczeniem byłby... brak twistu. Szkoda trochę, że Ridley Scott nie poszedł w tą stronę. Drugim zarzutem jest tylko częściowa odpowiedź na pytania pozostawione po seansie "Prometeusza". Wciąż pozostało bardzo wiele do wyjaśnienia, a ponieważ końcówka filmu bardzo ładnie wyprowadza nas na kolejny, osobiście liczę na kontynuację wątków. Kto wie, może nareszcie doczekamy się obiecanego i prawdziwego prequela do "Aliena"? To byłoby coś!
Wniosek: Zadziwiająco fajne. Rozbudza ochotę na więcej.