"Star Trek: Enterprise"
O czym to jest: Przygody pierwszej załogi statku kosmicznego Enterprise.
Wniosek: Fajna przygoda, choć kręcona na jedno kopyto.
Recenzja serialu:
Seriale z uniwersum "Star Treka" traktuję jako grzeszną przyjemność. Doskonale zdaję sobie sprawę z ich wszystkich wad. Są przerażająco statyczne, naszpikowane kiepskimi efektami specjalnymi i do bólu wtórne (w każdym z seriali powtarzają się te same motywy). Aktorzy grają z wdziękiem drewnianej kłody, a dialogi trzeszczą jak suchary. Ale mimo to w przygodach kolejnych załóg statku kosmicznego Enterprise jest coś magicznego, co ponosi wyobraźnię widza tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek!
"Star Trek: Enterprise" to chronologicznie pierwsza przygoda z uniwersum "Star Treka", co ciekawe fabularnie mocno powiązana z wydarzeniami "Star Trek: First Contact" (gdzie jak pamiętamy, miała miejsce podróż w czasie). Ziemianie dopiero stawiają pierwsze kroki w kosmosie i budują prototyp statku do głębokiej eksploracji wszechświata - tytułowy Enterprise. Przez 4 sezony dzielna załoga pod dowództwem kapitana Jonathana Archera będzie odwiedzać kolejne planety, zawierać sojusze, ratować Ziemię i walczyć z kosmitami, co w konsekwencji doprowadzi do stworzenia Zjednoczonej Federacji Planet. Taka linia fabularna to marzenie każdego fana "Star Treka" - wypełnia bowiem wielką dziurę między czasami "współczesnymi" (mniej więcej), a oryginalnymi XXIII-wiecznymi przygodami załogi Jamesa T. Kirka.
Naprawdę dobrze się bawiłem oglądając ten serial, mimo że zaledwie jeden bohater (doktor Phlox) wzbudził moją autentyczną sympatię. Pozostali albo mnie irytowali (z kapitanem Archerem na czele), albo męczyli (jak pierwsza oficer T'Pol). Na szczęście to nie postacie decydowały o sukcesie "Enterprise'a", a raczej dobry rytm przygód w kosmosie, które nie zwalniały nawet na chwilkę. Moje największe uznanie wzbudził trzeci sezon z jedną linią fabularną dotyczącą wojny z Xindi, którą sprytnie rozciągnięto na ponad 20 odcinków. Współcześnie wszyscy kręcą seriale w ten sposób, ale w roku 2004 było to coś odkrywczego. Przyznaję, że ciężko się było oderwać od ekranu. Gdyby tylko zmniejszono ilość podróży w czasie i wszelkich tego typu fabularnych ingerencji, byłoby idealnie.
Co najważniejsze, "Star Trek: Enterprise" niesie ze sobą uniwersalnego i optymistycznego ducha humanizmu, pokazującego triumf szlachetnej ludzkiej natury nad strasznymi wydarzeniami i prymitywnymi cechami charakteru. To naprawdę miłe móc pomarzyć, że w przyszłości ludzkość wzniesie się nad własne barbarzyństwo i sięgnie gwiazd, by w pokoju koegzystować z innymi rasami. Oby kiedyś nam się udało.
Wniosek: Fajna przygoda, choć kręcona na jedno kopyto.