"Pacific Rim"
O czym to jest: Wielkie roboty biją się z wielkimi potworami.
Wniosek: Nudne i kiepskie, ale za to fantastycznie wygląda!
Recenzja filmu:
Długo unikałem tego filmu. Mimo że wychowałem się na anime "Generał Daimos" (jak zresztą całe pokolenie, które miało przywilej znać kanał telewizyjny Polonia 1), gatunek filmowy mecha nigdy do mnie nie przemówił. Dla tych co nie wiedzą, wyjaśnię: mecha oznacza podgatunek anime o tematyce science fiction, w którym kluczową rolę odgrywają gigantyczne roboty najczęściej walczące z innymi robotami lub potworami. Najświeższym przykładem takiego kina jest chociażby najnowsze wcielenie "Power Rangers", a także "Pacific Rim" autorstwa wizjonerskiego reżysera Guillermo del Toro.
O ile doceniam pomysły del Toro na kreowanie fantastycznych światów (za co w końcu, dzięki "The Shape of Water", dostał upragnionego Oscara), to jego filmy po prostu mi nie leżą. Może jego styl reżyserii nie pokrywa się z moim gustem. A może po prostu sam del Toro jest przereklamowany - trudno stwierdzić. Jednak stoję na stanowisku, że nazywanie "Pacific Rim" najbardziej zjawiskową, oryginalną franczyzą drugiej dekady XXI wieku, jest grubym nadużyciem! Wizjonerski, proszę państwa, to był "Avatar" (choć w fabule daleko mu było do oryginalności). Tymczasem "Pacific Rim" nie wniósł do światowej kinematografii niczego, czego byśmy nie znali. Wielkie roboty - "Power Rangers". Wielkie potwory - "Godzilla". Walka z kosmitami chcącymi skolonizować Ziemię - "Dzień Niepodległości". To może chociaż jakość tego filmu wyróżnia się ponad przeciętną? Niestety nie bardzo...
Oczywiście przyznaję, że "Pacific Rim" wygląda rewelacyjnie. Roboty są jak ta lala. Efekty specjalne na najwyższym poziomie. Choreografia walk i scenografia - świetna. A baza robotów w Hong Kongu to wręcz kopia Zionu z "Matrixa". Niestety ja wymagam czegoś więcej, niż wyłącznie pięknych obrazków. Scenariusz, gra aktorska czy wręcz najprostsza logika wydarzeń leżą i kwiczą. Charlie Hunnam w głównej roli jest sztywny i nieprzekonujący, zupełnie jak Taylor Kitsch w "Johnie Carterze". Partnerująca mu Rinko Kikuchi wygląda niewinnie-słodko i nic poza tym. Nawet Idris Elba, którego osobiście lubię i cenię, jako generał Pentecost gra zdecydowanie poniżej możliwości, a jego przemowa kopiująca Billa Pullmana z "Dnia Niepodległości" wypada niezwykle blado. Do słabej obsady dorzućmy jeszcze stek bzdur w rodzaju impulsu EMP, który wyłącza komputery cyfrowe, ale nie analogowe (WTF?). Albo okładanie wielkich potworów pięściami, zamiast - bo ja wiem - przecinania ich na pół bronią białą, o której przypomniano sobie dopiero w trzecim akcie. A, no i reaktor jądrowy w robocie, który za pomocą jednego przełącznika można zmienić w atomówkę... Ja wiem, że od kina akcji z wielkimi robotami nie mogę wymagać zbyt wiele, ale szanujmy widza choć trochę!
"Pacific Rim" jednocześnie zaczarował mnie pięknymi obrazkami i efektami, oraz znudził i wystawił mój gust filmowy na ciężką próbę. Nerdy z kanału Screen Junkies doskonale podsumowały tą produkcję: to albo najbardziej efektowny głupi film, albo najgłupszy efektowny film w historii kina...
Wniosek: Nudne i kiepskie, ale za to fantastycznie wygląda!