"Avengers: Infinity War" ("Avengers: Wojna Bez Granic")
O czym to jest: Kosmiczny tyran chce zniszczyć życie w galaktyce.
Wniosek: Najwyższej klasy rozrywka!
Recenzja filmu:
Dobre to było! Pisałem to już wielokrotnie, ale producenci "Marvel Cinematic Universe" nie przestają mnie zadziwiać. Z każdym kolejnym filmem prezentują coś nowego, odkrywczego i niebywale atrakcyjnego dla widza! Wprawdzie zdarzyło im się ostatnio potknięcie w postaci "Black Panther", ale w nowej części "Avengersów" (i jednocześnie początku wielkiego finału serii) znów wrócili do solidnej, popcornowej rozrywki.
Nie będę mógł wiele napisać o przebiegu akcji, aby nie spoilerować tym, którzy jeszcze nie widzieli filmu. Powiem jedynie, że producenci podjęli odważne decyzje odnośnie zarówno fabuły, jak i niektórych postaci. Nie wszyscy będą się w stanie z tym pogodzić, ale przecież gdyby przerażający kosmiczny tyran Thanos (grany przez świetnego Josha Brolina) wpadł na Ziemię i w pięć sekund dostałby łupnia jak w pierwszych "Avengersach" to słabo by to wyglądało, nieprawdaż? Pewne rzeczy musiały się tak a nie inaczej potoczyć, by poprzednie dwadzieścia filmów miało jakikolwiek sens! Widzów czeka też jeden nieoczekiwany powrót i jedna (bardzo miła) decyzja castingowa, zatem gwarantuję, że "Infinity War" na pewno nie zawiedzie oczekiwań!
Wciąż nie mogę się nadziwić talentowi braci Russo do umiejętnego przedstawiania tak wielu bohaterów naraz i gwarantowania, że każdy znajdzie choć chwilę dla siebie! Pokazali to wcześniej w "Civil War", jednak tam było kilkunastu superbohaterów. Tutaj jest ich aż dwudziestu czterech! Do tego trzeba też doliczyć łotrów oraz postacie poboczne... Jednak najciekawszym rozwiązaniem wydaje mi się fakt, że główną postacią "Infinity War" jest... Thanos. To pierwsza produkcja z "Marvel Cinematic Universe", gdzie to czarny charakter jest osią fabuły. Oczywiście mamy też sporo Iron Mana, Thora, Doktora Strange'a czy Strażników Galaktyki, ale to właśnie Thanosa poznajemy najdogłębniej i nawet z nim sympatyzujemy. Wzbudzenie takich odczuć u widza świadczy o wielkim talencie twórców! W końcu w każdej chwili mogli pójść na łatwiznę i uderzyć w schemat kolejnego złego gościa do pokonania, a jednak postanowili się wysilić.
"Infinity War" to (póki co) najbardziej efektowna część serii, z największą ilością efektów specjalnych i lokacji. To chyba też najbardziej komiksowy z filmów Marvela - podczas seansu naprawdę miałem wrażenie, że czytam jeden długi cykl podzielony na odcinki (nawet podświadomie wyczuwałem, gdzie dałoby się wstawić klimatyczne cliffhangery na koniec każdego zeszytu). Nie nudziłem się ani razu, a przecież akcja trwała bite dwie i pół godziny! Moje jedyne (choć malutkie) zastrzeżenie dotyczy postaci Thora i tego, że bracia Russo zrezygnowali z lekkiego, humorystycznego podejścia, jakie nadał jego wątkom Taika Waititi w "Thor: Ragnarok". Asgardzki bóg gromu znów jest poważnym, średnio rozgarniętym mięśniakiem z wielkimi bickami. Z drugiej strony "Avengersi" z definicji są produkcją epicką i wielkoformatową, a wszystkie żarty w scenariuszu zawłaszczyli Strażnicy Galaktyki. Więc w sumie nie była to taka zła decyzja.
Bardzo polecam do obejrzenia, choć bezwzględnie trzeba wcześniej znać - niestety - wszystkie poprzednie części. Ale na osłodę dodam, że będziecie się na nich świetnie bawić!
Wniosek: Najwyższej klasy rozrywka!