"Stargate Universe" ("Gwiezdne Wrota: Wszechświat")
O czym to jest: Grupa rozbitków odkrywa antyczny statek kosmiczny po drugiej stronie wszechświata.
Wniosek: Niewiarygodnie zmarnowany potencjał na świetny serial.
Recenzja serialu:
Ze wszystkich rzeczy, jakie mogą mnie wkurzyć w filmach i serialach, najbardziej nie znoszę marnowania potencjału. Pół biedy, jeśli jest to pierwsze podejście do tematu i komuś po prostu nie wyjdzie. Ale mieć gotowy przepis, który udał się już dwa razy i zawalić po całości - do tego trzeba prawdziwego zdolniachy! Niestety ten smutny los spotkał "Stargate Universe", drugi spin-off kultowego serialu "Stargate SG-1". Pod względem efektów i jakości wykonania - majstersztyk na światowym poziomie. Pod względem fabuły - absurdalna w swej skali tragedia...
Ale zacznijmy od początku. Tym razem bohaterowie przez przypadek wylądowali na statku kosmicznym po drugiej stronie wszechświata, odpalonym miliony lat wcześniej przez antycznych kosmitów celem odkrycia śladów inteligencji z okresu Wielkiego Wybuchu. Ponieważ amerykańscy wojacy (wraz z bandą fajtłapowatych naukowców) trafili tu niejako przez przypadek, nie mieli ze sobą odpowiedniego sprzętu ani wyposażenia, a na dodatek ich nowy dom okazał się zardzewiałą balią, której dawno temu minął okres przydatności do użytku. W ten sposób zyskaliśmy wątek surwiwalowy - jak przetrwać w realiach kurczących się zarobów, na statku który nie działa i którego nikt nie potrafi obsługiwać. Brzmi dobrze, prawda?
Rozumiem zamysł. Twórcom ewidentnie znudziła się prosta przygodówka w stylu wspomnianego "Stargate SG-1" i "Stargate Atlantis". Dlatego też, zafascynowani poważnym tonem i głębią emitowanego ówcześnie rewelacyjnego "Battlestar Galactica", postanowili stworzyć coś podobnego w mrocznym, apokaliptycznym klimacie. Niestety w ten sposób pozbawili się największych atutów uniwersum "Stargate" - optymizmu, humoru, sympatycznych postaci i karuzeli szalonych pomysłów fabularnych, które - choć totalnie nierealistyczne - świetnie się sprzedawały na ekranie. W efekcie z "Universe" powstał gniot będący chimerą serialu o nastolatkach i quasi-dramatu obyczajowego, tyle że w kosmosie. Co jednak najgorsze, do minimum ograniczono obecność gwiezdnych wrót jako takich, kładąc główny nacisk na wątek statku kosmicznego, na którym utknęli bohaterowie. I gdyby tylko o tym traktował ten serial, mógłbym to przeżyć. Ale niestety za pomocą durnego triku fabularnego załoga statku mogła "przenosić umysły" na Ziemię, gdzie (tkwiąc w ciele innych ludzi) włóczyli się bez celu i sensu, przeżywając różnego rodzaju kryzysy emocjonalne. Tak, dobrze myślicie: rozstania, zdrady małżeńskie, łzy, przytulanie, używki i dylematy godne klasycznej mydlanej opery. Bez komentarza!
Twórcy serialu szybko zrozumieli swój błąd, bo już po pierwszym sezonie z werwą zabrano się do naprawy formy. Zrezygnowano z żenujących piosenek na koniec każdego odcinka. Zaprzestano melodramatycznych wycieczek na Ziemię. Wprowadzono więcej akcji, więcej kosmitów i więcej porządnej nawalanki. Płaczliwy pułkownik Young zyskał nową pewność siebie i sporą dozę energii godną dowódcy statku. Gładziutki porucznik Scott przestał się obnosić z dziecięcą naiwnością niedoszłego księdza. Zminimalizowano postać Chloe, nastoletniej córki senatora (i najbardziej zbędnej postaci w historii tego uniwersum). Główny antagonista - doktor Rush - zamienił wyniosłą arogancję na bardziej ludzkie oblicze. Z kolei mocne punkty serialu - rewelacyjny Eli (pokładowy nerd i jedyna w 100% sympatyczna postać serialu) oraz uroczo niegrzeczny sierżant Greer pozostali tacy jak wcześniej. Dzięki temu drugi sezon był naprawdę w porządku. Niestety było już za późno, by naprawić szkody - oglądalność zdążyła polecieć na łeb na szyję, co w konsekwencji doprowadziło do skasowania serialu i całego uniwersum jako takiego. I tego nie wybaczę, bo założenia "Universe" pozwoliłyby na jeszcze wiele sezonów fantastycznych przygód. Szkoda, że tak to się wszystko potoczyło.
Szkoda ze względu na niektóre fajne postacie, na scenografię (koncept statku Destiny jest przegenialny), na efekty specjalne, no i na wybitną oryginalną ścieżkę dźwiękową (która, z powodu przedwczesnej śmierci kompozytora, niestety nigdy nie wyszła na płycie CD). To naprawdę dało się zrobić o wiele lepiej.
Wniosek: Niewiarygodnie zmarnowany potencjał na świetny serial.