"Captain Marvel" ("Kapitan Marvel")
O czym to jest: Porwana w kosmos pilotka odkrywa swoje supermoce.
Wniosek: Kino superbohaterskie w stanie czystym - rewelacja!
Recenzja filmu:
Gotowi na wielki finał pierwszego sezonu najdroższego serialu świata – czyli „Marvel Cinematic Universe”? Zanim jednak będziecie mieli okazję poznać rozstrzygnięcie sagi o Kamieniach Nieskończoności w ramach „Avengers: Endgame”, producenci zafundowali nam niezwykły prequel całej serii w postaci „Captain Marvel”. I zrobili to na prawdziwym wykopie!
Przy okazji recenzji „Catwoman” wspomniałem, że dopiero od niedawna kobiece superbohaterki pojawiają się w kinach w samodzielnych rolach. W mojej opinii ich przygody są równie (lub nawet bardziej) ekscytujące od klasycznych męskich herosów. Starczy wspomnieć fantastyczną „Wonder Woman”, która – dzięki sumie kilku sprzyjających czynników, w tym znakomitemu dobraniu głównej aktorki – okazała się być sukcesem artystycznym i finansowym. Pozazdrościli tego włodarze uniwersum Marvela, którzy wytoczyli najcięższe działo w swoim arsenale, a więc postać Kapitan Marvel, przy której Superman wygląda jak nierozgarnięty uczniak.
Nie mogę odmówić producentom doskonałego wyczucia opowiadanej historii. Fabuła „Captain Marvel”, choć schematyczna i uproszczona, jest tak atrakcyjna że z powodzeniem wystarczyłaby na co najmniej dwa filmy. Mało tego, zapewnia na tyle dobrą rozrywkę, że wszelkie niedociągnięcia w formie i treści schodzą na drugi plan. Kapitan Marvel jest postacią, którą chcemy oglądać i która ma szansę stać się wiodącym kinowym herosem na kolejne 10 lat. Bardzo doceniam umiejscowienie filmu na samym początku „Marvel Cinematic Universe”. Daje to świetny wstęp do wielu późniejszych przygód i postaci – zaczynając od Nicka Fury’ego i agenta Coulsona, przez wątek Kree (tu się kłaniają „Strażnicy Galaktyki”), aż po Tesserakt. Jestem przekonany, że nawet mniej obeznany z tą serią widz będzie się świetnie bawić, a kto wie – może przygody blondwłosej Kapitan Marvel zachęcą go do obejrzenia pozostałych części w ciągu?
A propos głównej bohaterki. Do głównej roli zatrudniono Brie Larson, laureatkę Oscara za przejmujący „Room”, która ostatnio stawia mocne kroki również w kinie akcji („Kong: Skull Island”). Najciekawsze jest to, że Larson nie przypomina ekranowej bogini na wzór Gal Gadot czy Charlize Theron. To raczej klasyczna „dziewczyna z sąsiedztwa”, czyli jednocześnie ładna i sympatyczna, ale też taka z którą można konie kraść. A do tego silna, przebojowa… dziewczyna idealna? Trochę tak, co w połączeniu z nieograniczonymi supermocami daje wrażenie sporej przesady. Na szczęście widzowie zostali wcześniej zmiękczeni przez dwadzieścia filmów z uniwersum, bo gdyby to „Captain Marvel” nakręcono jako pierwszą (przed „Iron Manem”), publika mogłaby tego nie znieść. To też dowód na to, że pewne filmy odnoszą sukces dlatego, że powstały we właściwym czasie. Tym bardziej oklaski dla producentów – ewidentnie wiedzą co robią!
„Captain Marvel” to kino superbohaterskie w stanie czystym. Jest to film zabawny, z dobrymi aktorami (moje serce podbili rzecz jasna odmłodzony komputerowo Samuel L. Jackson oraz komiczny Ben Mendelsohn grający zmiennokształtnego kosmitę), świetnym tempem, efektami i garścią prostych prawd o tym, że jesteś tak silny/silna, jak twoje wewnętrzne „ja”. Czyli: bądź szlachetnym i nigdy się nie poddawaj, a zawojujesz (bądź ocalisz) świat. Czyż nie o tym powinny być wszystkie filmy o superbohaterach?