Polecamy

Filmy, które powinny powstać #1 - Zaginiona Kolonia Roanoke

Filmy, które powinny powstać #1 - Zaginiona Kolonia Roanoke

Rozpoczynamy nowy cykl na Jest Kultowo: o filmach (lub miniserialach) co nigdy nie powstały, choć moim zdaniem powinny. Pewnie wiecie, że uwielbiam produkcje nakręcone na faktach! Zdaję sobie sprawę, że rzadko da się przedstawić historyczne wydarzenia w relacji 1:1 - często forma filmowa wymaga wielu uproszczeń, skróceń czy też "podrasowania" rzeczywistych wydarzeń. Niemniej kluczowa jest esencja opowieści, która często potrafi oszołomić widza do tego stopnia, że aż nie chce się wierzyć, że naprawdę miała miejsce.

Ciekawostki historyczne to jedna z moich pasji, i gdybym tylko miał coś do powiedzenia w świecie filmu (byłbym producentem lub scenarzystą) to zrobiłbym wszystko, by przynajmniej niektóre znalazły się na ekranie! Pierwszą historią, którą chciałem się z Wami podzielić, jest opowieść o tzw. Zaginionej Kolonii, czyli pierwszej europejskiej osadzie w Ameryce Północnej, którą spotkał zadziwiający los.

sleepy hollow serial john doe
Duchy kolonistów z Roanoke w serialu "Sleepy Hollow"

Oczywiście określenie "pierwszej europejskiej osady" jest tu dość umowne - choćby dlatego że istnieją przesłanki by sądzić, by podobne próby podejmowali onegdaj Wikingowie na terenach dzisiejszej Kanady. Niemniej co bardziej oczytani ludzie, spytani kiedy pierwsi Anglosasi osiedlili się w Ameryce, wymienią zapewne Jamestown (1607 rok) lub pielgrzymów ze statku "Mayflower" (1620 rok). Swoją drogą świetną ekranizacją historii założenia Jamestown i ówczesnych realiów jest film "The New World" - czyli realistyczna wersja "Pocahontas" (tak, ta historia miłości Johna Smitha i indiańskiej piękności wydarzyła się naprawdę). Tymczasem wcześniej, bo już w 1587 roku założono fort na wyspie Roanoke u wybrzeży obecnej Karoliny Północnej. Była to kolejna próba osadnictwa w tym miejscu, ale pierwsza w której znalazły się rodziny z dziećmi. Gubernatorem wyspy został John White, angielski kartograf i ilustrator, któremu zawdzięczamy bezcenne rysunki wyglądu i sposobu życia ówczesnych Indian. Wśród kolonistów była jego ciężarna córka Eleanor i jej mąż Ananias Dare. Wkrótce zresztą, już na amerykańskiej ziemi, Eleanor urodziła dziewczynkę, której nadano imię Virginia. 

podróż do nowej ziemi terrence malick colin farrell christian bale
Romantyczna miłość Johna Smitha i Pocahontas w filmie "The New World"

Stosunki z miejscowymi Indianami układały się coraz gorzej - poprzednicy kolonistów mieli na sumieniu spalenie wioski tubylców (co było karą za kradzież kubka) oraz morderstwo miejscowego wodza. Gdy John White dobijał do brzegu Roanoke, spodziewał się zresztą zastać tam grupę żołnierzy, zostawioną przez poprzedni statek. Zamiast tego napotkał spaloną osadę i jeden szkielet Europejczyka - zostawiony tam zapewne ku przestrodze. Mimo tego White, pewny swego, postanowił odbudować osadę w tym samym miejscu, ufny że tym razem wszystko skończy się dobrze. Jednak już po paru miesiącach, w świetle kończących się zapasów, musiał powrócić do Anglii celem zorganizowania wsparcia. Opuszczając kolonistów powiedział im, by w przypadku konieczności ucieczki z osady, wyryli na drzewach nazwę miejsca, do którego się udali. Gdyby groziło im niebezpieczeństwo, mieli dodatkowo wyryć znak krzyża.

Nie mógł wybrać gorszego momentu. Anglia uwikłana była w potężną wojnę z Hiszpanią - co znakomicie ilustruje film "Elizabeth: The Golden Age" (prezentując m.in. postać Waltera Raleigha, odkrywcy ziem obecnych stanów Karolina i Wirginia, a także fundatora pierwszej kolonii). W obliczu starć z legendarną hiszpańską Wielką Armadą każdy statek był na wagę złota, a angielska królowa Elżbieta miała na głowie inne rzeczy niż pomoc grupce kolonistów za oceanem. Ekspedycji udało się wyruszyć dopiero w 1590 roku. Po przybyciu na Roanoke okazało się, że z osady prawie nic nie zostało - domy zostały rozebrane, a ludzie zniknęli. Nie było widać śladów walki ani przemocy, nie było też ciał. Na jednym drzewie wyryto napis CRO, a na drugim - CROATOAN. Nie było jednak przy nich znaku krzyża. Słowo to oznaczało zarówno nazwę plemienia indiańskiego, jak i zamieszkałej przez nich wyspy położonej kilkadziesiąt kilometrów od Roanoke. Niestety White nie miał szansy sprawdzić tego tropu, jako że kapitanowie towarzyszących mu statków postanowili zająć się rabowaniem hiszpańskich okrętów na Karaibach i ani im w głowie było szukać ocaleńców.

elżbieta złoty wiek film cate blanchett clive owen
Sir Walter Raleigh, angielski korsarz i fundator pierwszych kolonii w Virginii w filmie "Elizabeth: The Golden Age"

Los kolonistów pozostaje nieznany po dziś dzień. Czy zostali zaatakowani i wymordowani przez Indian? A może przez Hiszpanów, o których wiadomo że kręcili się w tych okolicach? A może faktycznie, postawieni przed widmem głodu, uciekli i finalnie zasymilowani się wśród Indian? W amerykańskiej popkulturze często pojawiają się wątki paranormalne - dość wspomnieć telewizyjny film "Wraiths of Roanoke" (znany także jako "Lost Colony"), gdzie koloniści musieli się zmierzyć z indiańskimi upiorami. Wątek duchów z Roanoke pojawia się też w pierwszym sezonie serialu "Sleepy Hollow"

A teraz epilog: w 1937 roku odnaleziono dziesięciokilowy kamień, położony nad brzegiem rzeki Chowan na północ od Roanoke. Wyryta na nim inskrypcja została rzekomo wyryta przez Eleanor, córkę Johna White'a. Treść informuje, że jej mąż Ananias Dare i córka Virginia Dare zmarli w 1591 roku. Jest tam też prośba do znalazcy kamienia o dostarczenie go w ręce Johna White'a. Dalsza treść jest skonstruowana jako list do White'a - Eleanor informuje, że wkrótce po jego odejściu nastał dwuletni okres wojen i głodu, podczas którego życie straciło wielu osadników. W pewnym momencie w okolicy pojawił się europejski statek (prawdopodobnie hiszpański). Indianie przerażeni możliwą zemstą Anglików uznali to za znak rozgniewania duchów, po czym zamordowali "ocalałą (bezpieczną?) siódemkę osób" - w tym Ananiasa i Virginię. Pochowano ich w masowym grobie, przy którym również wyryto podobną inskrypcję.

lost colony zaginiona kolonia film
Osadnicy walczą z indiańskimi upiorami w filmie "Wraiths of Roanoke"

Naukowcy badający kamień nie są w stanie potwierdzić lub zaprzeczyć jego autentyczności - badania geologiczne, pisownia czy technika rycia zgadzają się wprawdzie z ówczesnymi realiami, choć nie można też wykluczyć bardzo umiejętnego fałszerstwa. W kolejnych latach pojawiło się zresztą wiele innych podobnych kamieni, tzw. Dare Stones (od nazwiska Ananiasa i Virginii), którym faktycznie udowodniono fałszerstwo. Jednak w przypadku pierwszego kamienia z 1937 roku po dziś dzień występuje duże prawdopodobieństwo autentyczności.

Dużo dałbym, żeby zobaczyć film lub miniserial o losach Jamesa White'a i jego rodziny! Chciałbym by był nakręcony z taką dbałością o szczegóły jak "The New World", tyle że bez wątku romantycznego. Jest tu wszystko czego możemy chcieć: wyraźni protagoniści, tajemnica, wojna, mierzenie się z przeciwnościami losu... Nawet i wątek mistyczny się zmieści! Aż dziw że Hollywood nie wzięło się jeszcze za tą opowieść. Trzymam kciuki, by jeszcze za mojego życia ktoś wpadł na ten pomysł!
"True Detective" ("Detektyw")

"True Detective" ("Detektyw")

O czym to jest: Zgorzkniali detektywi rozwiązują makabryczną zagadkę kryminalną.

Recenzja serialu:

"True Detective", podobnie jak "Fargo", to serial-antologia. Co to oznacza? Każdy sezon ma mieć osobnych bohaterów, fabułę i lokalizację, jednak z zachowaniem takiego samego klimatu. W przypadku wspomnianego "Fargo" udało się to rewelacyjnie! "True Detective" jest pod tym względem niestety bardziej nierówny. Żeby wyjaśnić dokładniej o co chodzi, opiszę każdy sezon osobno.

SEZON 1


detektyw sezon 1 recenzja serialu HBO mcconaughey harrelson
WOW. Tymi trzema literkami mogę skomentować poznanie serialu "True Detective". HBO po raz kolejny udowodniło, że dawno temu zdeklasowało BBC w wyścigu o najlepsze produkcje telewizyjne. Cieszę się, że uwielbiany przeze mnie gatunek filmów w apokaliptycznym klimacie z psychopatycznym mordercą w tle ma się dobrze. Ten serial nie jest tak dobry jak na przykład "Siedem", ale naprawdę jest niezły. Przenosi nas do malarycznej Luizjany, pełnej bagien, spoconych drzew i najgorszego rodzaju rednecków, tzw. white trash, efektu wielopokoleniowego chowu wsobnego. Południe Missisipi zawsze było kanwą świetnych produkcji, więc i tym razem lokalizacja gwarantowała sukces. Choć niby już to wszystko widzieliśmy.

Sprawdźmy, czy serial spełnia wszystkie wymogi gatunku: mamy apokaliptyczny klimat, psychopatycznego i filozofującego czuba mordercę (i pedofila na dodatek), zniszczonego życiem detektywa (a nawet dwóch) i zagadkę, którą może rozwiązać tylko wydalony ze służby policjant. Wszystko się zgadza. Ale mimo powtarzalności schematu, konstrukcja fabuły jest bardzo udana i trzyma w napięciu. Większość zasługi należy przypisać grającemu główną rolę Matthew McConaughey'owi, który (znowu!) udowodnił, że jest jednym z liderów wśród najlepszych aktorów współczesnego kina. Co za kreacja! Była tak dobra, że partnerujący mu Harrelson, mimo że równie świetny, wręcz ginął w jego obecności. McConaughey był tak zniszczony życiem, struty, depresyjny i przejmujący, że aż się robiło przykro. Jego postać sprawiała wrażenie, że śmierć (najlepiej gwałtowną) powita z ulgą. A to, co spotkało go na końcu, paradoksalnie było chyba najlepszym, co mógł dostać.

Oczywiście były tu pewnego rodzaju niedopatrzenia - powiedziałbym, że fabułę udało się zamknąć w 85%, zamiast w 100%. Zabrakło mi trochę rozwikłania wątku pedofilskiej szajki, kultu Żółtego Króla i pogłębienia znaczenia Carcosy. Trudno stwierdzić dlaczego. Niemniej zdecydowanie polecam te osiem odcinków pierwszego sezonu "True Detective" - to naprawdę pierwszorzędny kryminał z pełnokrwistymi postaciami.

Wniosek: Pierwszy sezon jest po prostu kultowy. Perfekcja rodem z HBO.



SEZON 2


detektyw sezon 2 recenzja serialu farrell mcadams
Po wspaniałym, niepowtarzalnym pierwszym sezonie, dotarliśmy do drugiej części "True Detective". Poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko, zarówno pod względem fabuły, jak i gry aktorskiej. Wiem, że próba stworzenia drugiego sezonu w takim samym apokaliptycznym klimacie, z seryjnymi mordercami czającymi się na bagnach Luizjany, była skazana na porażkę. Dlatego też scenarzyści zmienili lokalizację na wielką aglomerację Los Angeles, rozszerzyli listę głównych bohaterów do czwórki (z czego trójki detektywów) i zamienili seryjne morderstwa w konglomerat układów korupcyjno-biznesowych. Efekt? Niestety niewypał.

Drugi sezon "True Detective" jest po prostu nudny! Przegadany, przeintelektualizowany, źle napisany i pozbawiony tempa. Z czwórki głównych bohaterów interesujący był wyłącznie Colin Farrell grający skorumpowanego, pogrążonego w nałogach detektywa. Partnerująca mu Rachel McAdams - choć poprawna - nie wnosiła swoją kreacją niczego, czego nie widzieliśmy w innych serialach o "detektywach z problemami". Z kolei trzeci policjant grany przez Taylora Kitscha okazał się być absolutnie zbędny w przebiegu fabuły. Nie mam zielonego pojęcia, po co w ogóle pojawił się na ekranie. Vince Vaughn grający emerytowanego gangstera, który próbuje się odnaleźć w pełnym układów legalnym biznesie, również okazał się być niewypałem, głównie z powodu koszmarnie długich, psychologiczno-filozoficznych monologów, wygłaszanych z brakiem jakiejkolwiek charyzmy. Oglądając drugi sezon "True Detective" czekałem w końcu, aż coś zacznie się dziać - ale niestety, z wyjątkiem znakomitej strzelaniny na koniec czwartego odcinka, praktycznie nic się nie wydarzyło. Nawet finał był bez wyrazu i bez katharsis, jakie otrzymaliśmy chociażby w pierwszym sezonie.

Drugi sezon nie wniósł niczego do świadomości widza, poza tym że policja jest skorumpowana, detektywi piją, ćpają i się łajdaczą, politycy biorą w łapę, a cały świat to bagno. Cóż, nic odkrywczego! Takie produkcje takie jak "Sicario" udowadniają, że można to pokazać lepiej. I nie trzeba na to aż ośmiu odcinków.

Wniosek: Przegadane i nudne. Zmarnowany potencjał na dobry kryminał.



SEZON 3


detektyw sezon 3 serial recenzja mahershala ali hboPo rozczarowującym drugim sezonie „True Detective” przed twórcami stanęło karkołomne zadanie stworzenia kolejnego sezonu opowieści, który dorówna geniuszowi pierwszego – zarówno pod względem fabuły, jak i aktorstwa. W tej ostatniej kwestii nie szczędzono pieniędzy i postawiono na naprawdę ciężką artylerię. Mahershala Ali jest aktorem na fali. Dopiero co zgarnął prawie pod rząd dwa Oscary (za „Moonlight” i „Green Book”), co podkreśla jego niezwykły talent. Można się było spodziewać, że jego angaż okaże się strzałem w dziesiątkę. I faktycznie, bo Ali wspaniale pasuje do roli detektywa z traumami, nawiedzanego przed duchy przeszłości. I to dosłownie, bo trzeci sezon „True Detective” dzieje się w trzech liniach czasowych naraz – latach 80., 90. i czasach współczesnych, co dało niezwykłą okazję pokazania trzech oblicz głównego bohatera. I wszystko to z zachowaniem cechującego ten serial apokaliptycznego, dystopijnego klimatu.

Co ciekawe, to nie zbrodnia jest tu główną osią fabuły, a raczej samo śledztwo i dochodzenie do prawdy. Ideą przewodnią wszystkich sezonów „True Detective” jest policjant z krwi i kości, który nie ustaje w wysiłkach, póki nie rozwikła zagadki. Oczywiście popełnia przy tym masę błędów, ma też ogromną liczbę wad – ale któż ich nie ma? Idąc tym tropem Mahershala Ali stworzył postać detektywa Haysa, introwertycznego weterana z Wietnamu, który prze przed siebie jak taran, nie zważając na skutki uboczne swoich czynów. Jego partnerem jest cyniczny, zdroworozsądkowy detektyw West (w tej roli dość mało znany aktor Stephen Dorff, który mam nadzieję zaliczy po tym występie awans w rankingu popularności). Muszę przyznać, że ta dwójka to jeden z moich ulubionych klasycznych zespołów detektywistycznych klasy czarny/biały policjant. Chemię było widać już od pierwszej sceny!

Co do osi fabuły, to aby nie spoilerować powiem bardzo oględnie: na amerykańskiej prowincji w latach 80. znika dwójka dzieci. Prowadzone śledztwo coraz dobitniej pokazuje, że w tej sprawie nic nie jest takie jak się wydaje, a prawdziwa zbrodnia leży zupełnie gdzie indziej. I choć na rozwiązanie zagadki bohaterom tej opowieści przyszło czekać prawie całe życie, to dla widza jest to zaledwie osiem odcinków dobrego, solidnego kryminału z satysfakcjonującym zakończeniem. Dzięki temu trzeci sezon „True Detective” nie jest może aż taką rewelacją jak pierwszy, ale jeśli tylko twórcy nie zboczą ponownie z obranej drogi i utrzymają klimat, mogą kręcić kolejne. Trzymam kciuki!

Wniosek: Bardzo dobre i klimatyczne. Serial wrócił do formy!



SEZON 4


detektyw sezon 4 night country serial recenzja jodie fosterDługo czekaliśmy na powrót "True Detective" na ekrany, oj długo! Na szczęście - było warto. Powroty w takim stylu są zawsze mile widziane. Zawsze powtarzam że lepiej dostać rzadziej, ale lepiej, niż na odwrót. Nie widzę problemu w tym, by kilka lat czekac na kolejny sezon, zwłaszcza że mamy tu doczynienia z antologią, w której sezony są od siebie niezależne. A więc, drodzy twórcy - czekam na więcej, ale nie spieszcie się, dostarczcie swój produkt dopiero wtedy, jak będziecie naprawdę gotowi.

Po raz pierwszy w historii tego serialu sezon dostał własny podtytuł: "Night Country", co można przetłumaczyć jako "kraina nocy". I to by się zgadzało, jako że akcja sezonu dzieje się na Alasce podczas nocy polarnej. Śnieg, mróz, horror, groza - brzmi znajomo? Jeśli przychodzą Wam do głowy takie tytuły jak "The Thing", "Twin Peaks", "The Terror" czy "Fargo", to bardzo dobre skojarzenie. Cały sezon to właściwie skrzyżowanie wspomnianego "Twin Peaks" i "Mare of Easttown". Co wcale nie jest zarzutem - bo jak zżynać, to od najlepszych! Nie da się jednak zaprzeczyć, że takiej ilości metafizyki na ekranie nie powstydziłby się David Lynch, a kreacja Jodie Foster należy tu do jednej z najlepszych w karierze - a to coś znaczy dla aktorki takiego kalibru jak ona. Wyszedł z tego w zasadzie bardziej horror niż policyjny thriller, czego się w sumie nie spodziewałem, ale może to i lepiej. Po tylu obejrzanych produkcjach ciężko mnie zaskoczyć i miło mi, gdy komuś się to udaje.

Intryga, którą rozpoczyna groteskowe morderstwo/samobójstwo grupy polarnych naukowców, poprowadzi nas na znajome klimaty skorumpowanych policjantów, korporacyjnej chciwości, wyzysku środowiska naturalnego, ucisku autochtonicznej ludności etc., czyli wszystkiego czego spodziewamy się po "True Detective". W rolach głównych cyniczna Jodie Foster jako miejscowa komendantka policji, towarzysząca jej innuicka partnerka po przejściach i młody policjant z talentem do zawodu. Tradycyjnie nie zdradzę Wam jak się skończyła historia, ale gwarantuję, że wszystkie tajemnice zostały rozwikłane. Nie licząc tych metafizycznych, ale warto zostawić w życiu trochę miejsca nie niewyjaśnione, nieprawdaż?

Wniosek: Kultowe jak pierwszy sezon! Absolutna rewelacja!




"The Last Duel" ("Ostatni Pojedynek")

"The Last Duel" ("Ostatni Pojedynek")

O czym to jest: Prawdziwa historia najsłynniejszego pojedynku sądowego w historii Francji.

ostatni pojedynek film ridley scott matt damon adam driver

Recenzja filmu:

Podejrzewam że dzięki "Grze o Tron" wielu współczesnych widzów wie już, że istniało w średniowieczu takie wydarzenie jak "trial by combat", czyli po polsku "pojedynek sądowy". Mógł on się odbyć wtedy, gdy dwie strony przedstawiały odmienne wersje tego samego zdarzenia. Jak rozstrzygnąć kto ma rację, gdy mamy jedynie słowo przeciwko słowu? Rozwiązaniem był właśnie pojedynek sądowy, gdzie - to oczywiście tylko jedna z wersji - dwóch przeciwników walczyło na śmierć i życie. Spór rozstrzygał Bóg, a zatem ten kto wygrał i przeżył mówił prawdę, a ten kto przegrał i zginął - kłamał. Niezbyt to rozsądne rozwiązanie patrząc z naszej perspektywy... Ale cóż, takie były czasy!

Najsłynniejszy pojedynek tego typu odbył się we Francji w roku 1386. Naprzeciwko siebie stanęło dwóch rycerzy - w ich rolach Matt Damon i Adam Driver - z których jeden był oskarżony o gwałt na żonie drugiego. Oskarżenie wniosła pokrzywdzona, co również było wydarzeniem bez precedensu, jako że w tamtych czasach kobieta była traktowana na równi z klaczą rozpłodową, a już z całą pewnością nie miała własnych praw. Nie myślcie też że jej mąż stanął w szranki w porywie rycerskiego romantyzmu. Chodziło, jak zawsze, o pieniądze, sławę i interesy, jako że przeciwnik był jego wieloletnim biznesowym rywalem. 

Jak się skończyła walka - to musicie sprawdzić sami. Ja powiem tylko, że Ridley Scott, którego nazywam moim ulubionym reżyserem dwubiegunowym (kręci albo totalne chały albo świetne hity) tym razem trafił dobrze. Od pierwszego zwiastuna bardzo czekałem na tą produkcję i nie zawiodłem się! Mimo że wiedziałem kto wygra i tak siedziałem jak wmurowany w fotel. Film podzielony jest na trzy etapy, które opowiadają to samo wydarzenie (czyli gwałt i prowadzące do niego okoliczności) z trzech punktów widzenia - sprawcy, ofiary i jej męża. Co istotne, obraz wyraźnie podkreśla że wersja zgwałconej (w tej roli rewelacyjna Jodie Comer) to po prostu "prawda". I znając ówczesne realia, nie mam żadnych wątpliwości, że tak właśnie było. W ten sposób "The Last Duel" staje w jednym szeregu produkcji narodzonych z ruchu #metoo, przypominając że gehenna kobiet trwa od wieków. I choć wiele zmieniło się na dobre, to dalej przed nami długa droga, by w końcu zaprowadzić prawdziwe równouprawnienie.

W moim odczuciu "The Last Duel" to wizualny i duchowy następca wspaniałego "Kingdom of Heaven", jednego z moich ulubionych filmów (również autorstwa Ridleya Scotta). Muszę pewnego dnia obejrzeć te dzieła jeden po drugim - na razie zadowalam się odsłuchiwaniem obydwu soundtracków jako jednego albumu (polecam!). Nie mam się do czego przyczepić jeśli chodzi o scenografię czy aktorstwo. To znakomity, poruszający ważny temat, i świetnie nakręcony film (choć ciut za długi). Pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana!

Wniosek: Rewelacyjne, poruszające i skłaniające do przemysleń kino.


"The Office" ("Biuro") [2001]

"The Office" ("Biuro") [2001]

O czym to jest: Przygody chamskiego szefa z piekła rodem i jego umęczonego zespołu pracowników.

biuro serial brytyjski ricky gervais

Recenzja serialu:

Zanim świat poznał i zachwycił się amerykańską wersją serialu "The Office", widzowie na całym świecie mieli okazję poznać brytyjski oryginał. Porównanie obydwu produkcji wypada niezwykle blado dla amerykańskiego remake'u - o ile stawiamy je obok siebie w tej samej kategorii. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest następująca: brytyjski serial to pełnokrwisty dramat obyczajowy z elementami humorystycznymi, które głównie pochodzącą z szoku, jakiego doznają widzowie obserwujący to, co się dzieje na ekranie. Z kolei amerykańska wersja (nie licząc pierwszych odcinków, które próbują naśladować brytyjski styl) to po prostu zwykły sitcom. Udany oczywiście, niezwykle popularny i przez to kultowy... ale jednak sitcom. Z kolei prawdziwe "The Office" przedstawia niepokojący horror, jakiego może doświadczyć każdy z nas, kto trafi na szefa o mentalności buzującego hormonami gimnazjalisty.

Pracowałem w swoim życiu w dziewięciu firmach (i to pewnie nie koniec). Miałem więc różnych szefów. Każdy miał jakieś wady, a paru było po prostu tak tragicznych, że nie dało się z nimi wytrzymać nawet paru minut w jednym pokoju. Do tej kategorii zalicza się główny bohater serialu David Brent - w tej roli zbierający zasłużone laury Ricky Gervais, dla którego była to przepustka do globalnej sławy. Brent jest chamem, seksistą, szowinistą, ksenofobem, prawdopodobnie rasistą, oszustem, leniem, arogantem, narcyzem, samolubem oraz zwykłym głupkiem. I co ciekawe przy tym wszystkim... nie jest złym człowiekiem. On po prostu nie potrafi inaczej, bo w swym postępowaniu nie widzi nic złego - mało tego, uważa się za najlepszego i ukochanego szefa! Tacy ludzie są najgorsi, prawda?

Dodam że prócz Gervaisa na ekranie zobaczycie jeszcze dwa wielkie nazwiska: Martina Freemana (który dzięki tej roli dostał angaż w "Hobbicie") oraz Mackenziego Crooka. Wspólnie - z grupą innych postaci drugoplanowych - tworzą prawdziwie wybuchową mieszankę charakterów. I co ważne, ktokolwiek pracował w jakimś większym biurze lub korporacji, ten odnajdzie wśród nich archetypy osób które zna w prawdziwym świecie! Mnie z całą pewnością seans kosztował co najmniej kilka wycieczek do świata wspomnień z miejsc pracy, do których dobrowolnie wolałbym nie wracać. Ale co poradzić - takie jest życie!

Polecam każdemu z Was zapoznać się z brytyjskim "The Office" - to zaledwie 16 krótkich odcinków czystego złota, które przeora każdego do szpiku kości. Polecam również nakręcony po latach pełnometrażowy film "David Brent: Life on the Road" gdzie poznajemy dalsze losy głównego bohatera i to, jak potoczyło się jego życie. Warto!

Wniosek: Przerażająco realistyczne. Doskonały i głęboko niepokojący serial!


"Star Wars: Visions" ("Gwiezdne Wojny: Wizje")

"Star Wars: Visions" ("Gwiezdne Wojny: Wizje")

O czym to jest: Antologia krótkich anime osadzonych w uniwersum Star Wars.

gwiezdne wojny wizje serial disney+ anime

Recenzja serialu:

Jeśli ktoś interesuje się "Star Wars" i zna historię co i kiedy wpłynęło na George'a Lucasa by w latach 70. stworzył to uniwersum, ten wie że jednym z głównych (jeśli nie najważniejszym) źródłem inspiracji było dla niego japońskie kino o samurajach. A konkretnie kinematografia Akiry Kurosawy z "Ukrytą Fortecą" na czele. Zatem szukanie nawiązań do japońskiej kultury w jego produkcjach nie jest wcale trudne: Rycerze Jedi są jak samuraje, Darth Vader jak zły szogun, a i w scenografii czy kostiumach aż roi się od wizualnych zapożyczeń (ikoniczna sukienka Leii przecież wygląda jak kimono). Zatem Disney, tworząc obecnie antologię anime w 100% osadzoną i nawiązującą do Kraju Kwitnącej Wiśni sięgnął tak głęboko do oryginalnego źródła, jak to tylko możliwe.

Od razu zaznaczę: nie jest to produkcja kanoniczna, a to oznacza że zawarte w niej przygody nie wpisują się w oficjalną chronologię innych filmów i seriali. To jednak nie oznacza, że brakuje w nich ducha "Star Wars" - wręcz przeciwnie! Ten dość rozsądny zabieg pozwolił twórcom, mistrzom kina anime, na nieskrępowaną wolność twórczą. Dostarczone przez nich 9 odcinków różni się animacją, stylem, tempem czy powagą fabuły, ale wszystkie z nich to pierwszorzędne anime, któremu nie brakuje klimatu przygód z odległej galaktyki. Osobiście nigdy nie byłem wielkim fanem anime, dlatego też nie stanowię oczywistego targetu tego serialu. Ale jako wieloletni fan-weteran "Star Wars" z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że trzy odcinki z dziewięciu zasługują na szczególną uwagę.

Najlepszym z nich jest bez wątpienia "The Elder" - to "Star Wars" w czystej postaci. Mistrz Jedi wraz z uczniem przybywają na odległą planetę, gdzie muszą zmierzyć się z antycznym czarownikiem (Sithem?) z dawnych czasów. To doskonała przygoda, która w pełni rozumie klimat space opery jaką są "Star Wars". Drugą i chyba najbardziej znaną pozycją jest "The Duel", zjawiskowe czarno-białe anime o Jedi-roninie, który mimowolnie broni wioski przed grupą maruderów prowadzonych przez kobietę-Sitha. A trzecią i chyba najciekawszą pozycją jest "The Ninth Jedi", które z powodzeniem mogłoby być zalążkiem czwartej trylogii kinowych Epizodów, dziejącą się setki lat po poprzednich filmach. Ach dużo bym dał żeby włodarze Disney'a wpadli na ten sam trop! I dla tych trzech odcinków warto zapoznać się z całym "Star Wars: Visions".

Niestety jeśli nie jesteście fanami "Star Wars", a i stylistyka anime nie jest Waszą ulubioną, to obawiam się że "Visions" może być dla was stratą czasu. Ja bawiłem się dobrze, ale głównie dlatego że to "Star Wars". W innym wypadku, niestety, darowałbym sobie seans - co już o czymś świadczy.

Wniosek: Niektóre odcinki rewelacyjne, ale całość jednak tylko dla fanów.


"Mare of Easttown" ("Mare z Easttown")

"Mare of Easttown" ("Mare z Easttown")

O czym to jest: Straumatyzowana policjantka musi rozwiązać zagadkę morderstwa nastolatki w małym miasteczku.

mare z easttown serial hbo kate winslet

Recenzja miniserialu:

Można mieć różne opinie o produkcjach telewizyjnych, ale jedno jest pewne - jeśli chodzi o HBO i miniseriale, to absolutnie nie ma lepszego producenta takiego formatu. A jak jeszcze ogłaszany jest serial w którym główną rolę gra oscarowa Kate Winslet, jedna z lepszych współczesnych aktorek, to naprawdę nie ma co się zastanawiać. Pozycja obowiązkowa!

"Mare of Easttown" to po części pełnokrwisty kryminał, ale tak samo poważny, rozbudowany dramat obyczajowy. Rzecz dzieje się w małym robotnicznym miasteczku w Pensylwanii, gdzie ludzie nie żyją zamożnie, a problemy takie jak alkohol, narkotyki, prostytucja czy nastoletnie ciąże to niestety codzienność. W tymże mieście żyje i pracuje tytułowa Mare - niegdysiejsza szkolna gwiazda koszykówki, a obecnie pani detektyw. Dodajmy - detektyw z gigantycznym bagażem traum, od samobójczej śmierci syna zaczynając, po ciężki rozwód, choleryczną matkę i oczywiste wypalenie zawodowe. Do tego bagażu dochodzi jeszcze jeden: morderstwo młodej nastoletniej matki. Krąg podejrzanych jest szeroki, a co najgorsze: to nie jedyne takie wydarzenie w ostatnich latach. Czy pani detektyw rozwiąże zagadkę, nawet gdy będzie to ją kosztowało wszystko co jej jeszcze zostało?

Jeśli szukacie doskonałego kryminału na miarę "True Detective" - trafiliście dobrze (swoją drogą "Mare of Easttown" mogłaby z powodzeniem być kolejnym sezonem tego serialu). Jeśli lubicie głębokie dramaty obyczajowe klasy "August: Osage County" - również dobrze trafiliście. Miniserial nie ma słabych punktów, wszystko jest fabularnie dopięte na ostatni guzik. Żadnego wątku nie pominięto, każda postać dostała swoje pięć minut, a wszystkie sekrety wyszły na jaw. Ta produkcja to prawdziwy telewizyjny diament. Oby takich więcej!

Wniosek: Doskonały kryminał i dramat obyczajowy zarazem. Prawdziwa ekstraklasa!


"Najmro. Kocha, Kradnie, Szanuje"

"Najmro. Kocha, Kradnie, Szanuje"

O czym to jest: Oparta na faktach (mniej więcej) historia najsłynniejszego złodzieja samochodów w PRL.

najmro film ogrodnik gierszał więckiewicz

Recenzja filmu:

Co ja poradzę - nie jestem zwolennikiem polskiego kina, jak już wspominałem wielokrotnie przy innych okazjach. W rodzimych produkcjach mierżą mnie takie rzeczy jak kiepskie aktorstwo, beznadziejne udźwiękowienie, miałkość fabuły i dialogów, a także uboga scenografia. Na szczęście co jakiś czas pojawia się film, który odrzuca rodzime ograniczenia i może stawać w szranki ze światowymi hitami prosto z Hollywood. Po trailerze "Najmro" miałem nadzieję na właśnie taki przypadek. Finalnie niestety czekało mnie trochę rozczarowań.

Nie jest wprawdzie bardzo źle, ale mogło być lepiej. Liczyłem na rzutki komediodramat o policjantach i złodziejach rodem z PRL. Brawura, pościgi, groteska... a wszystko to w dynamicznym, lekkim wydaniu i to opartym na faktach. I widać że twórcy próbowali podążać tą drogą, ale niestety nie oparli się pokusie dorzucenia klasycznych polskich traum - w tym wypadku narodzin polskiej gangsterki z lat 90. (mafia pruszkowska, wołomińska i tego typu klimaty), traum transformacji z PRL na III RP oraz naszego narodowego sportu jakim jest walka z alkoholizmem. To wszystko prawdziwe i ważne kwestie, ale czy należało je poruszać właśnie teraz i w takim filmie, który miał być lekką rozrywką? Mam spore wątpliwości. I to właśnie ten dualizm powoduje, że "Najmro" wydaje się być kinem niestrawnym, w którym lekka warstwa jest ściągana w dół przez typowe polskie traumy.

Na szczęście to co dobre w filmie broni się całkiem nieźle: przede wszystkim aktorstwo. Dawid Ogrodnik w głównej roli jest bardzo przekonywujący i brawurowy na tyle, na ile pozwalał mu scenariusz (bo dialogi, niestety, do najlepszych nie należą). Ścigający go policjant - Robert Więckiewicz - to jak zwykle ekstraklasa i najlepsza postać filmu. Zresztą nie ma chyba produkcji w której Więckiewicz jest kiepski, prawda? Reszta aktorów (Zawierucha, Wągrocka, Gierszał) poprawna. Broni się też scenografia, a ja jako wychowany na polonezach chłopak patrzyłem na te pojazdy z pewną dozą sentymentu. 

Podsumowując: mógł być hit, a wyszło tak sobie. Źle nie jest, ale żal potencjału - bo ilu było na świecie takich bandytów jak Zdzisław Najmrodzki, który (i to jest fakt) uciekł policjantom aż 29 razy? Może w przyszłości, gdy ktoś znów sięgnie po niego w kinie, wyjdzie lepiej?

Wniosek: Nie było tragicznie, ale liczyłem na o wiele więcej.


"PAW Patrol: The Movie" ("Psi Patrol: Film")

"PAW Patrol: The Movie" ("Psi Patrol: Film")

O czym to jest: Drużyna dzielnych szczeniaków musi ocalić miasto przed szalonym burmistrzem.

psi patrol film kinowy

Recenzja filmu:

Jednym ze skutków ubocznych posiadania kilkuletniego dziecka jest to, że chcąc nie chcąc poznaje się wszystkie popularne franczyzy targetowanie do dzieci w tym wieku. Wśród nich, i to ponoć już od wielu lat, palmę pierwszeństwa niestrudzenie dzierży "Psi Patrol". Każdy rodzic kojarzy go głównie w postaci absurdalnego serialu animowanego, w którym młody chłopak (tak na oko 10-letni) żyje w superbazie z grupą szczeniaków robiąc jednocześnie za policję, straż pożarną i wszelkie służby miejskie naraz w małym miasteczku (zakładam że gdzieś na Florydzie, bo tylko tam mogłyby się odwalać takie numery). Można - i pewnie napisano - całe elaboraty na temat tego, jak głupi to jest pomysł na bajkę, ale nie da się ukryć, że działa! Dzieciaki siedzą jak przyklejone do ekranu, a biedni rodzice kończą wydając setki monet na zabawki, ubranka i gadżety należące do franczyzy. Biznes się kręci...

Na kanwie tego sukcesu wypuszczono na ekrany film kinowy - pierwszy i zapewne nie ostatni. Odświeżono jednocześnie animację, tak by sprostała wymogom współczesności. Ale mimo całego mojego zażenowania całą franczyzą, bez bicia przyznam się, że bawiłem się... znakomicie! Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest to naprawdę dobry film! Mało tego, porusza bardzo ważny temat zespołu stresu pourazowego (wprawdzie w wykonaniu psa, ale jednak), którego serio nie spodziewałbym się w tej produkcji. Kto by pomyślał... Jak miło jest się zaskoczyć!

Jest to oczywiście "Psi Patrol" w czystej postaci - jest przekomiczny i głupi jak but burmistrz Humdinger przed którym trzeba uratować bogu ducha winnych ludzi, są dzielne szczeniaki, są superaśne (i nowe!) pojazdy, jest nowy członek drużyny (przeurocza jamniczka Liberty), no i oczywiście niezbędny happy end. Nie zawiódł też polski dubbing (Janusz Wituch jako Humdinger powala!), a i tłumaczom dialogów nie zabrakło iskry bożej. A zatem: mamy świetną kolorową animację, tempo, humor, nowe postacie i nowe miejsce (wielkie miasto zamiast zapyziałej mieściny), a także przesłanie z morałem. Czegóż chcieć więcej?

Wniosek: Zadziwiająco dobre! Mimo absurdu całej koncepcji bawiłem się wybornie!


"Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings" ("Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni")

"Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings" ("Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni")

O czym to jest: Młody chłopak mierzy się ze starożytnym dziedzictwem swojego nieśmiertelnego ojca.

shang chi film marvel disney

Recenzja filmu:

Czy filmowe uniwersum Marvela zaczyna zjadać własny ogon? Zdecydowanie nie! Kolejne produkcje udowadniają, że pomimo dziesiątek filmów i seriali na karku wciąż jest w nim pole na nowe pomysły, formy i konwencje. Dalekowschodnie kino kopane ze sporą dozą fantasy a'la "Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok"? Czemu nie, zapraszamy! I o dziwo pasuje to naprawdę znakomicie!

W filmie "Shang-Chi" poznajemy nowego przyszłego superbohatera, tytułowego syna nieśmiertelnego watażki i chińskiej czarodziejki. Młody chłopak odrzuca dziedzictwo ojca i pracuje w San Francisco jako parkingowy. Ale jak przystało na kino tego typu, przeszłość rzecz jasna go dogania, w związku z czym nasz bohater musi wykorzystać uśpiony talent by ocalić siebie i cały świat. Brzmi jak fabuła oklepana w formie? Owszem, ale co z tego! "Shang-Chi" ogląda się znakomicie - o ile rzecz jasna lubicie kino tego typu. Z powodzeniem produkcja mogłaby stanowić samodzielną całość, ale dołączenie go do uniwersum jedynie podbija nutkę dobrego smaku. Brawo!

Simu Liu jako Shang-Chi to wyjątkowo sympatyczny protagonista, którego ogląda się z prawdziwą przyjemnością (świetnie też sprawdza się w scenach akcji). Oczywiście wszyscy są zgodni, że film skradła Awkwafina w roli Katy, wygadanej przyjaciółki naszego herosa. Świetnym dodatkiem był również Ben Kingsley, który powrócił do roli Mandaryna z "Iron Man 3", jednocześnie odczarowując mi tamten film. Ogromnym plusem było też przedstawienie całego bestiariusza z chińskiej mitologii, która wbrew wyobrażeniom ludzi Zachodu nie ogranicza się wyłącznie do charakterystycznych smoków (hunduny skradły moje serce!). Trochę widzę w tym case "Black Panther", gdzie twórcy wrzucili do jednego popcornowego pudła całą afrykańską mitologię - tutaj zrobiono to samo z chińską. Co dalej: rdzenni Indianie z obydwu Ameryk? Hindusi? Aborygeni? Maorysi i ludy Pacyfiku? Możliwości są nieskończone!

Nie będę na siłę szukał wad tej produkcji: bawiłem się świetnie, uśmiechałem od początku do końca i po zakończeniu seansu prosiłem o więcej. Niech Marvel utrzyma ten poziom, a kręcić mogą przez następne 15 lat! 

Wniosek: Naprawdę fajna rozrywka - i jako bajka, i jako kino kopane.


<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>


"Dune" ("Diuna") [2021]

"Dune" ("Diuna") [2021]

O czym to jest: Arystokratyczne rody walczą o kontrolę nad najważniejszą planetą w galaktyce.

diuna film 2021 villeneuve chamalet momoa brolin zendaya

Recenzja filmu:

Można łatwo odnieść wrażenie, że jako wielki fan książkowej "Diuny" Franka Herberta będę stronniczy i cokolwiek zobaczę na ekranie będę się zachwycać. Błąd! Nie ma większych krytyków niż fani literackiego oryginału. Zwłaszcza jeśli przed premierą towarzyszył mi potężny hype, który powodował że po seansie obiecywałem sobie BARDZO wiele. Łatwo wtedy o rozczarowanie, nieprawdaż? Dlatego gdy mówię, że "Diuna" w reżyserii Denisa Villeneuve'a przekroczyła moja najśmielsze oczekiwania, to naprawdę coś znaczy!

Nowa "Diuna" to tak naprawdę dwa filmy z podtytułami "Part One" oraz "Part Two". Bez sensu traktować je jako osobne produkcje, choć słowa te piszę dopiero po premierze pierwszej części. Ale że znam powieść i widzę, jak wiernie fabuła filmu trzyma się oryginału, to wiem co wydarzy się dalej. I nie mogę się doczekać! Bo nie chodzi tu o to CO się wydarzy, tylko JAK zostanie to pokazane na ekranie. Bo dla mnie "Diuna" to coś więcej niż film. To przeżycie, które chłonie się wszystkimi zmysłami ujęcie za ujęciem. Prawdziwe dzieło sztuki, w którym każdy kadr, element scenografii (monumentalnej, a zarazem cudownie ascetycznej) czy dialog wypowiedziany przez aktorów został doskonale zaplanowany. I co ważne: zaplanowany jako element całości, składający się na misterny organizm jaki stanowi to dzieło filmowe. I to wszystko przy dźwiękach naprawdę nie z tego świata! Ścieżka dzwiękowa Hansa Zimmera, tak kosmicznie inna od wszystkiego co do tej pory słyszałem w kinie, to prawdopodobnie jego największe dzieło w karierze - a sami wiecie, jak bogata to kariera. Ale nie tylko o muzykę chodzi (dudy Atrydów!), ale też o wszystkie dźwięki tła które brzmią w pełni wyłącznie na sali kinowej. I to przy takich zdjęciach i wizualiach, że to po prostu niewiarygodne!

Bez sensu byłoby wymieniać wszystkich wybitnych aktorów, jacy zagrali w "Diunie" - starczy spojrzeć na plakat by być pod ogromnym wrażeniem. Nie ma tu źle zagranej postaci, a jedyna poważna fabularna zmiana względem oryginału (czyli uczynienie Lieta Kynesa kobietą) pasuje perfekcyjnie do tempa historii i jej narracji. No i w końcu dopiero ta ekranizacja oddała właściwy hołd postaci Duncana! Jak to mówią: do trzech razy sztuka. Jeśli byliście zachwyceni pierwszą częścią "Diuny" to druga z kolejnymi kultowymi postaciami (Imperator, Irulan, Feyd-Rautha) oraz fremeńskim dżihadem rzuci wszystkich na kolana. Niech jesień 2023 nadejdzie już teraz!

Wniosek: Kino doskonałe. Jedna z najlepszych produkcji SF w historii kinematografii.


"Frank Herbert's Children of Dune" ("Dzieci Diuny")

"Frank Herbert's Children of Dune" ("Dzieci Diuny")

O czym to jest: Dzieci galaktycznego mesjasza mierzą się z dziedzictwem ojca i losami wszechświata.

dzieci diuny miniserial james mcavoy

Recenzja miniserialu:

Nie dajcie się zwieść nazwie - ten miniserial to tak naprawdę ekranizacja dwóch powieści Franka Herberta - "Mesjasza Diuny" oraz tytułowych "Dzieci Diuny". Obydwie pozycje stanowią godne dziedzictwo oryginalnej powieści, a co za tym idzie również ich ekranizacja stoi na wysokim poziomie. Powiem więcej, jest lepsza od "Diuny" z 2000 roku! I to nie tylko zasługa nieco lepszych efektów specjalnych, ale przede wszystkim fabuły, aktorstwa oraz przejmującej muzyki.

Jeśli szukacie najważniejszego powodu by sięgnąć po "Dzieci Diuny" to powiem tyle: James McAvoy w roli Leta II. Młody McAvoy wzniósł się tu na wyżyny geniuszu tworząc postać tak głęboką, fantastycznie poprowadzoną i wręcz hipnotyzującą, że pozamiatał wszystkich na kilka długości! Znakomitym transferem do obsady była również Daniela Amavia jako Alia, postać na wskroś tragiczna. Nie mogę również pominąć moich ulubieńców z oryginalnej Diuny, a więc Iana McNeice'a w roli Barona oraz Julie Cox jako Irulan. Tak jak byli świetni w pierwszej ekranizacji - takimi pozostali! Co ciekawe doszło do kilku zmian w obsadzie. Jedna na zdecydowany plus (Stilgar), a co do drugiej nie wiem sam (Jessica), a trzecia przeszła niemal bez echa (Duncan - a to z racji jego marginalnej roli w poprzedniej produkcji). 

Na osobną wzmiankę zasługuje fantastyczna muzyka autorstwa Briana Tylera z wiodącym utworem "Inama Nushif" nagranym w całości w książkowym języku fremeńskim. Ale również inne motywy muzyczne towarzyszące epickim scenom Stilgara wiodącego czerwie czy Leta walczącego o tron Atrydów - po prostu szczęka na podłodze! Sam Hans Zimmer nie napisałby tego lepiej!

Miniserial liczy trzy odcinki - pierwszy to ekranizacja "Mesjasza" (gdzie powraca Alec Newman jako Paul), a pozostałe dwie to już "Dzieci" z nowym pokoleniem. Jeśli kochacie space operę i science fiction i urzeka was pustynny świat Arrakis, ta produkcja to absolutny must have. Wracam do niej często i będę wracał na pewno jeszcze wiele razy. Trudno mi sobie wyobrazić, by można to było nakręcić lepiej!

Wniosek: Doskonała ekranizacja, a za rolę McAvoya dam się pokroić!


<<< Sprawdź kolejność oglądania "Diuny" Johna Harrisona! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger