"Solomon Kane" ("Solomon Kane: Pogromca Zła")

"Solomon Kane" ("Solomon Kane: Pogromca Zła")

O czym to jest: XVII-wieczny mściciel poluje na demony.

solomon kane pogromca zła recenzja filmu

Recenzja filmu:

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak wyglądałaby ekranizacja gry "Diablo II", włączcie sobie "Solomona Kane'a". Jest to kolejny film o przygodach samotnego herosa rozwalającego demony - czyli ta sama półka co "Van Helsing", "Constantine", "Priest" czy "Ja, Frankenstein". Zresztą Solomon najbardziej przypomina mi tego pierwszego, a w niektórych ujęciach to wypisz-wymaluj Hugh Jackman (to pewnie wina kapelusza). I tak oto przenosimy się do czasów elżbietańskich, z biegającymi po ekranie purytanami, angielskimi biedakami oraz arystokratami uzbrojonymi w rapiery i pistolety skałkowe. Dodajmy do tego pokrytego magicznymi symbolami pogromcę demonów i teoretycznie mamy przepis na dobre nerdowskie kino. No ale jak to z przepisami bywa, bez dobrego kucharza ani rusz.

Najsmutniejsze jest to, że film naprawdę miał zadatki na kino kultowe. Niektóre elementy były perfekcyjne, zaczynając od stylizacji głównego bohatera, przez czasy w których odbywa się akcja, po niektóre elementy fabuły (np. zerwanie się z krzyża albo katakumby z zombiakami). Paradoksalnie największą wadą filmu jest... mało przemocy. Tego typu produkcja wręcz błaga o nieustające siekanie rapierami, zarzynanie demonów, błyskotliwą choreografię i dużo krwi. O ile jesteśmy w stanie wytrzymać (skądinąd całkiem sprawnie nakręcone i ciekawe) pierwsze pół godziny wprowadzenia, to potem oczekujemy dobrej nawalanki, z powodu której wydaliśmy pieniądze na bilet. Niestety otrzymujemy parę niezbyt błyskotliwych ruchów, kilka smutnych min głównego bohatera, mało odkrywczy finał i końcowego bossa na planszy wyjętej z "Diablo". Słabo!!! Kolejny przykład zmarnowanego potencjału.

Aktorsko było nieźle, choć James Purefoy (znany także jako mniej udany klon kultowego Christophera Lamberta) do wybitnych aktorów nie należy. Ale za to na otarcie łez dostaliśmy parę miłych dla oka mordeczek, w tym Maxa von Sydowa, Pete'a Postlethwaite'a (tęsknię za nim!) czy Mackenziego Crooka. Niestety, nawet tak miłe dla oka camea nie były w stanie uratować tego mało odkrywczego obrazu. Szkoda, bo liczyłem na znacznie więcej, przynajmniej na tyle co w "Van Helsingu". Cóż, trudno.

Wniosek: Słabe, choć miewa przebłyski.


"Róża"

"Róża"

O czym to jest: Tragedia Mazurów po II wojnie światowej.

róża filn recenzja smarzowski kulesza dorociński

Recenzja filmu:

Zgodnie z postanowieniem poznania całej filmografii Wojtka Smarzowskiego, sięgnąłem po jego (póki co) najbardziej traumatyczny film, czyli "Różę". To inspirowana faktami opowieść o losie Mazurów po II wojnie światowej. W ogólnym rozrachunku jestem zadowolony z tej produkcji, ale... Przede wszystkim "Róża" była zbyt surowa w formie jak dla mnie, po Smarzowskim spodziewałem się nieco więcej niż tylko walenia widza prosto między oczy (owszem, mieliśmy charakterystyczne urwane kadry, wątki podsuwane przez jedno krótkie ujęcie etc., ale czegoś tu zabrakło). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że sama tematyka filmu była gigantycznym obciążeniem, niemniej czy polskie kino historyczne zawsze musi być takie traumatyczne? W takich chwilach pamiętam o filmach "Życie jest piękne" albo "Pociąg Życia", gdzie w nowatorski sposób pokazano tematykę Holocaustu i udowodniono, że mimo usunięcia martyrologii filmy te pozostają w głowie i nie zapominają o tym, co najważniejsze. Tu niestety mamy cios prosto w twarz i podbrzusze, ale może to i lepiej, bo jakoś nie ufam zbytnio w inteligencję polskiego widza (choć i tak jesteśmy w tym lepsi od Amerykanów, ale i tak szału nie ma). Nie da się ukryć, że Smarzowski przedstawił prawdziwą rzeczywistość ziem "odzyskanych" w roku 1945, czyli przerażający miks przesiedleńców, autochtonów, gwałty, rabunki, czerwonoarmiejców, ubeków, szpicli i akowców. Wszystko wygląda dokładnie tak, jak opowiadała mi babcia, zatem tu szacunek z mojej strony - klimat epoki oddano perfekcyjnie.

Marcin Dorociński jako główny bohater pasuje do tego obrazu, choć tak jak większość "ładnych" polskich aktorów jest dość drewniany i cierpi na szczękościsk. Dla kontrastu cała reszta "mord" Smarzowskiego prezentuje się rewelacyjnie i tylko pożałować, że Dorociński taki nie był. Za to słuszny hołd należy się Agacie Kuleszy za tytułową rolę Róży - przejmującej, smutnej i zapadającej w pamięć. "Róża" porusza ważne kwestie - np. zapominany ostatnio wzorzec zachowań "wyzwolicielskiej" Armii Czerwonej czy ruskich band złożonych głównie z dezerterów i demobilizowanych żołnierzy. Gratulacje dla reżysera, że sprawiedliwie pokazał, iż wśród Polaków, Rosjan czy Niemców byli zarówno bohaterowie, jak i sukinsyny. Tu nie mam zastrzeżeń. Chciałbym jednak pewnego dnia zobaczyć polskie kino historyczne, które nie będzie tak potwornie ciężkie. Cóż, może kiedyś.

Wniosek: Ważny i ekstremalnie traumatyczny film.


"Muppets Most Wanted" ("Muppety: Poza Prawem")

"Muppets Most Wanted" ("Muppety: Poza Prawem")

O czym to jest: Muppety ratują Kermita.

muppety poza prawem film recenzja kermit piggy zwierzak

Recenzja filmu:

Wychowałem się na Muppetach, dlatego zawsze będę miał do nich sentyment. Do dziś posiadam zmontowaną przez siebie składankę "The Best Of" na trzech kasetach video. Dlatego też niezmiernie cieszy mnie powrót Muppetów na ekrany, choćby w formie filmu raz na jakiś czas. Niestety obawiam się, że o ile wznowienie uniwersum w filmie "The Muppets" było bardzo udane, to jednak  kinowy film "Muppets: Most Wanted" posiada wiele wad typowego hollywoodzkiego sequela.

Co ciekawe, sami twórcy zdają sobie z tego sprawę, gdyż pierwszą piosenką w filmie jest właśnie utwór na temat tego, jak bardzo sequele są do bani. Samospełniająca się przepowiednia... Siłą pierwszej części było to, że bardzo mocno bazowała i nawiązywała do oryginalnego "The Muppet Show", a ponadto miała jasno zdefiniowanego głównego bohatera (Waltera, muppetowego nerda), którego losy mogliśmy śledzić na ekranie. W sequelu mi tego zabrakło - no bo kto tu jest głównym bohaterem? Kermit? Jego zły sobowtór Constantine? Z pewnością nie jest nim Walter, postawiony w szeregu razem z innymi Muppetami. Cała fabuła, podobnie jak wiele filmów telewizyjnych o Muppetach w przeszłości, przenosi akcję z Teatru Muppetów do świata rzeczywistego. I tak oto robi się z tego kryminał - przestępcy, rosyjski gułag, kradzież brytyjskich klejnotów koronnych... A w środku tego cała banda pacynek. Kryminał gdzieś po drodze samoistnie przekształca się w parodię wielkich filmowych hitów, wliczając w to kilka Bondów, "Entrapment" (to ten okropny film z Seanem Connery'm i Katarzyną Zytą wijącą się między laserami), współczesnego "Sherlocka", "Skazanych na Shawshank" i nawet "The Way Back". Że już nie wspomnę o Różowej Panterze - inspektor z Interpolu podążający tropem Muppetów to wypisz-wymaluj Jacques Clouseau. 

Jeśli chodzi o warstwę muzyczną (bo jak przystało na Muppety, film jest musicalem), to czeka nas niestety mocne rozczarowanie. Nie licząc jednego fajnego motywu (Constantine oświadczający się Piggy) oraz rewelacyjnej piosenki o kopalni węgla, cała reszta wydaje się być na siłę i bez wyrazu, zupełnie jak w "Nędznikach". Niektóre żarty też wydają się być na siłę, choć kilka rzeczy okazało się rewelacyjnych. Doceniam umiejętne wyśmianie europejskiej mentalności (małe samochody, przywiązanie do prawa pracy i praw socjalnych etc.), a także fantastyczne przedstawienie rosyjskiego gułagu (bardzo na czasie, nieprawdaż?). 

Co do aktorskich cameo (to kolejna tradycja muppetowych produkcji), to większość aktorów zapewne jest bardziej rozpoznawalna dla Amerykanów. Niemniej osoby, które na pewno ucieszą polskiego widza, to bez wątpienia Danny Trejo śpiewający i tańczący w gułagu, Celine Dion w duecie z Piggy, Christopher Waltz tańczący walca, Salma Hayek z Gonzem w "Tańczącym z Bykami", a także mignięcie Lady Zgagi i Jamesa McAvoy'a. 

Jednym słowem: film jako film jest słaby. Ratuje go fakt, że są to Muppety. Jednak wszyscy chcielibyśmy, by były trochę lepsze.

Wniosek: Szału nie ma.


"Klondike"

"Klondike"

O czym to jest: Gorączka złota na Alasce.

klondike serial recenzja madden shepard roth

Recenzja miniserialu:

Lubię westerny. Zawsze lubiłem. Kojarzą mi się z dzieciństwem i niedzielnym południem przed TVP2, z serialami takimi jak "Bonanza", albo filmami z Garym Cooperem i Johnem Wayne'm. Cieszy mnie więc, że ostatnio western przeżywa ponowne odrodzenie, a co ważniejsze - nabrał powagi i może stawać w szranki z pierwszoligowymi dramatami historycznymi i kostiumowymi. Miniseria "Klondike" o poszukiwaczach złota w Kanadzie od razu przyciągnęła moją uwagę, choćby dlatego że gra w niej Robb Stark z "Gry o Tron", który tak jak Jon Snow stara się przebić do kinowej pierwszej ligi. Jednak o ile Kit Harington nawet nie próbuje być kimś innym (patrz: "Pompeje"), to Richard Madden robi co może, wliczając w to próbę zmiany akcentu (choć mimo starań czasem wyłazi mu na wierzch brytyjska wymowa). Zresztą jest odpowiednio brzydki jak na western, zatem z czystym sumieniem stwierdzam, że w tej produkcji jest właściwym aktorem na właściwym miejscu.

Rzeka Klondike i tamtejsza gorączka złota powinny być znane wszystkim osobom wychowanym w latach 90. i później - wszak to właśnie tam Sknerus McKwacz rozpoczął budowanie swojego osobistego imperium. Po sąsiedzku mieszkał z nim Robb Stark, który przez trzy odcinki miniserii budował kopalnię, tracił kumpli, plotkował z Jackiem Londonem (z Białym Kłem u boku), zamarzał, odmarzał, głodował, kochał, płakał i jadł pomarańcze. Ale żeby nie było - "Klondike" to prawdziwy western, ma nawet wszystkie konieczne elementy: strzelaniny, saloon, Indian i nawet szeryfa - w tym wypadku konstabla z Kanadyjskiej Policji Konnej (ale nie dajcie się zwieść, daleko mu do sympatycznego bohatera "Na Południe"). Ale "Klondike" to tak naprawdę opowieść o walce z naturą, życiu na pograniczu i próbie przetrwania. Warto zapoznać się z tą wizją, zwłaszcza z powodu świetnej obsady - ogromne ukłony należą się Timowi Rothowi za znakomitą kreację złowieszczego arystokraty, a także Samowi Shepardowi za rolę Świętego z Dawson. 

"Klondike" to dobra opowieść i dobra historia - może trochę przydługa, ale dzięki temu pozwalająca nam poznać ówczesne realia, postacie i klimat. Aż chciałoby się odwiedzić północną Kanadę i Alaskę. Zresztą kto wie, może kiedyś mi się uda!

Wniosek: Polecam. Dobra produkcja, nie tylko dla fanów westernu.


"Trainspotting"

"Trainspotting"

O czym to jest: Psychodeliczne przygody grupki szkockich narkomanów.

trainspotting film recenzja mcgregor boyle

Recenzja filmu:

Oczekując na kinowe nowości postanowiłem zajrzeć do nieznanej mi klasyki, czyli "Trainspotting". Film, określany mianem manifestu pokolenia lat 90., z całą pewnością może uchodzić za kultowy na Wyspach Brytyjskich. Osobiście wysnułem teorię (w końcu jestem politologiem, a co!), że Brytyjczycy stanowią społeczeństwo upadłe, pozbawione dawnego imperium, a przez to sensu istnienia. Mało jest filmów, w których widać to tak mocno. Wprawdzie w tym wypadku fabuła skupia się na Szkotach, niemniej przesłanie jest takie samo - młodzi mężczyźni muszą wybierać między nudnym, konsumpcyjnym życiem "leminga", a buntem i ucieczką, którą zapewniają im narkotyki. To, że są Szkotami jeszcze bardziej pogłębia ich nihilizm - cytując jednego z bohaterów: Jesteśmy tak ch*** narodem, że nikt normalny nas nie chciał, więc zostaliśmy podbici przez pedalskich Anglików. Co istotne, problem kryzysu szkockiej tożsamości jest aktualny po dziś dzień, czego dowodem jest chociażby referendum niepodległościowe z 2014 roku.

Niezwykłe było ujrzeć na ekranie młodego McGregora, dla którego ten film był trampoliną do kariery. Rozumiem dlaczego - zagrał naprawdę brawurowo, trochę mi w tym przypominając młodego DiCaprio (i tylko żal, że nie poszedł tą samą drogą co Leonardo, zatrzymując się gdzieś w połowie). Dodatkowo w "Trainspotting" pojawił się mój ulubiony Szkot, czyli Robert Carlyle w roli podrzędnego zbira - postaci tak absurdalnie przerysowanej, że wręcz nierzeczywistej!

"Trainspotting" to typowe brytyjskie kino, zatem mamy w nim sporą dawkę absurdu i czarnego humoru, podkręcaną przez obłędne narkotyczne wizje głównego bohatera (jak chociażby wyprawę w poszukiwaniu czopków lub odwyk z niemowlakiem na suficie). Jednak jak przystało na film o narkotykach, są w nim niesamowicie mocne uderzenia fabularne, po których każdy normalny człowiek zastanowiłby się po trzykroć, zanim sięgnąłby po strzykawkę. "Trainspotting" pozostaje w pamięci, jest dobrym filmem z przemyślaną fabułą od początku do końca. I moim zdaniem każdy młody człowiek, zastanawiający się co zrobić ze swoim życiem, powinien go obejrzeć.

Wniosek: Dobre. Powinno się znać ten film.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Trainspotting"! >>>


"Drogówka"

"Drogówka"

O czym to jest: Smutna rzeczywistość polskiej policji.

drogówka film recenzja smarzowski

Recenzja filmu:

Z reguły nie lubię polskich filmów. Są przewidywalne, pretensjonalne, źle zagrane, źle udźwiękowione, patetyczne i brzydkie. Ale dla filmów Wojtka Smarzowskiego robię wyjątek. Każdy jego kolejny obraz utwierdza mnie w przekonaniu, że da się w tym kraju zrobić dobre kino, trzeba po prostu umieć! A on to potrafi. Dlatego też sięgnąłem po "Drogówkę", współczesną satyrę na temat policji (z naciskiem na policję drogową). Film nakręcono niezwykle realistycznie, aż do tego stopnia, że wygląda jak dokument - ma tu znaczenie zarówno prowadzenie kamery, jak i dialogi, niesamowicie prawdziwe i brzmiące jak nagrane wprost z ulicy (dokładnie w ten sposób mówią zwykli ludzie!). Ale nic w tym dziwnego, bo Smarzowski sprytnie wykorzystał rzeczywistość do tworzenia sztuki (przykładem niech będzie inkorporacja legendarnego i popularnego na YouTube monologu czołgisty Andrzeja).

Nagromadzenie w obsadzie wszystkich "mord" polskiego kina dało niesamowitą, wybuchową mieszankę. Większość kreacji natychmiast zapada w pamięć - nie ma tu wymuskanych chłoptasiów i sztucznych panienek z TVN-owskich seriali, są za to ulubieńcy Smarzowskiego jak Jakubik, Dziędziel czy Braciak. A Bartłomiej Topa jako główny bohater jest po prostu rewelacyjny! Prawdziwy antybohater, którego widz lubi mimo wszystkich wad i życzy mu jak najlepiej.

Co jednak najciekawsze, w trakcie seansu "Drogówka" zmienia się z czarnej komedii w pełnokrwisty film kryminalny, idący zgodnie z linią "tylko niesłusznie oskarżony policjant może rozwiązać zagadkę morderstwa". Mamy więc pościgi, tajemnice, łapówki i rosnące poczucie zagrożenia. Wszystko, czego nie powstydziłby się porządny hollywoodzki thriller. Oczywiście w polskich realiach. Polscy widzowie dobrze wiedzą, że patologie które pojawiły się na ekranie, otaczają nas wszędzie dookoła. Smarzowski po prostu zebrał je razem do kupy, co każe nam spojrzeć w lustro. A już z pewnością musi tam spojrzeć polska policja.

Wniosek: Ryje głowę. Doskonałe kino!


"Lone Survivor" ("Ocalony")

"Lone Survivor" ("Ocalony")

O czym to jest: Amerykańscy komandosi walczą z talibami w Afganistanie.

ocalony film recenzja wahlberg

Recenzja filmu:

Jest to chyba pierwsza w tym roku premiera, która aż tak utkwiła mi w głowie. Co ciekawe, pierwsze wrażenie po wyjściu z kina nie było aż tak entuzjastyczne, no bo (mimo starań) drugi "Black Hawk Down" to nie był. Ale z każdą kolejną myślą zdaję sobie sprawę, że to był naprawdę dobry film. Obawiałem się trochę co z niego wyjdzie, zwłaszcza z powodu Marka Wahlberga, który jak do tej pory ani razu nie zachwycił mnie na ekranie. Jednak tym razem naprawdę się postarał - na Oscara raczej nie zasłużył, ale i tak zrobił co w jego mocy. Co ciekawe dopiero po seansie zdałem sobie sprawę, że grał tam również Taylor Kitsch, czyli filmowy "John Carter", ale dzięki Bogu zupełnie do siebie niepodobny (choć niestety jego kreacja była kalką głównego protagonisty wspomnianego "Black Hawk Down"). Miłą niespodzianką był również Eric Bana, choć w roli trzecioplanowej. 

Co do samego filmu, to jak można się spodziewać po współczesnym kinie wojennym, sceny akcji nakręcono perfekcyjne (gratulacje za wielką dbałość o szczegóły, np. echo w trakcie strzelaniny w górach). Nie mam się do czego przyczepić, mogę tylko chwalić i podziwiać! A jeśli chodzi o główny smaczek, czyli stopień kultowości US Army (tym razem w wykonaniu operatorów SEALS), to plasuję ten film gdzieś pomiędzy "Black Hawk Down" a "Invasion: Battle Los Angeles". Z domieszką "G.I. Jane" z wiadomych powodów. Można zatem powiedzieć, że wyszło w sam raz. Nawet trafił się jeden kultowy snajperski one-liner (I am the ripper!). 

Cieszę się, że scenarzyści zadali sobie trud, by zgłębić skomplikowane relacje Amerykanie/Afgańczycy, a także cieszę się z zamieszczenia oryginalnych materiałów foto i wideo. I przede wszystkim cieszy mnie trzymanie się faktów historycznych. Oby tak dalej.

Wniosek: Dobre. Było naprawdę nieźle!


"Agents of S.H.I.E.L.D." ("Agenci T.A.R.C.Z.Y.")

"Agents of S.H.I.E.L.D." ("Agenci T.A.R.C.Z.Y.")

O czym to jest: Tajni agenci tropią ludzi z supermocami.

agenci shield tarczy serial recenzja marvel

Recenzja serialu:

Z marketingowego punktu widzenia "Agents of S.H.I.E.L.D." byli skazani na sukces. Należąca do Disney'a kinowa franczyza "Marvel Cinematic Universe" skupia w sobie garść jednych z najpopularniejszych superbohaterów, których przygody rozrosły się na wiele połączonych ze sobą filmów. Aby podtrzymać dalsze zainteresowanie uniwersum, odpalono serial o agentach tytułowej organizacji ds. superbohaterów, wypełniający nam czas między kolejnymi kinowymi premierami. Teoretycznie świetny pomysł, zwłaszcza że twórcą serialu uczyniono króla nerdów, Jossa Whedona. Mało tego - serial de facto odpalił drugie, tym razem telewizyjne uniwersum "Marvela" (połączone z filmami kinowymi na tej zasadzie, że wydarzenia w filmach wpływają na te w serialu, ale nie na odwrót). I wszystko byłoby jak w bajce, no ale...

Od czego tu zacząć? Dałem temu serialowi naprawdę duży kredyt zaufania, zwłaszcza że wkręciłem się w przygody marvelowych superbohaterów (poszczególne filmy może i bywają słabe, ale jako jedna saga stanowią coś interesującego). Niestety ilość głupot fabularnych, nielogiczności, uproszczeń i traktowania widza jak idioty osiągnęły taki poziom, że po kilkunastu odcinkach pierwszego sezonu powiedziałem D.O.Ś.Ć. Rzadko się zdarza, bym rzucał serial w połowie sezonu, ale jak słowo daję, nie mogłem dłużej. Bezbarwność i sztuczność postaci, wyciąganie najprostszych rozwiązań z kapelusza, zwroty akcji rodem z wypracowania z klasy podstawowej, a także nieudolne parodiowanie współczesnego kina przekroczyły granicę śmieszności. Bo jak inaczej opisać agenta Coulsona, który (w towarzystwie drużyny zakutej w kombinezony bojowe) w samym garniturze, niczym James Bond, desantuje się na plaży do tajnego ataku na bazę wroga? Albo sytuację, w której nasz team bohaterów - łamiąc jawne rozkazy - wpada do placówki swojej własnej organizacji, zabija dwóch agentów (!), wysadza bazę w powietrze i nikt nie ma z tym żadnego problemu? Nic nie stanowi usprawiedliwienia, by dalej znosić traktowanie widza jak przedszkolaka - nawet epatująca nastoletnim seksapilem hakerka Skye, czy też uroczy duet rakietowych naukowców Fitz-Simmons. Szkoda mi czasu na takie bzdury, zatem pasuję.

Jeśli zaś nie znacie kinowego "Marvel Cinematic Universe", nawet nie próbujcie podchodzić do tego serialu. Połowy wątków nie zrozumie nawet najbardziej zatwardziały fan, co tym bardziej świadczy o marnej jakości. Joss Whedon zarabia sporego minusa, a telewizyjne uniwersum Marvela zaczyna być równie smakowite, jak wczorajszy cheeseburger z McDonalds'a.

Wniosek: Nuda, strata czasu.


<<< Sprawdź kolejność oglądania seriali Marvela! >>>


"300: Rise of an Empire" ("300: Początek Imperium")

"300: Rise of an Empire" ("300: Początek Imperium")

O czym to jest: Ateńczycy walczą z Persami pod Salaminą.

300 początek imperium film recenzja stapleton green

Recenzja filmu:

Druga część rewelacyjnej epopei o antycznej Grecji nie ma statusu filmu kultowego, tak jak oryginalne "300", ale jest naprawdę niezła. Sequel (czy raczej równolequel) w postaci "300: Rise of an Empire", pokazuje nam drugą stronę epickiego konfliktu, tym razem z punktu widzenia Ateńczyków. Miało to dobre i złe strony - niby fajnie było zobaczyć więcej Grecji i zdać sobie sprawę, że nie tylko Sparta walczyła w tej wojnie, ale właśnie tu jest Grek pogrzebany: zdaliśmy sobie sprawę, że nie tylko Sparta walczyła w tej wojnie, co zdjęło trochę odium kultowości z bitwy pod Termopilami. Ogólnie rzecz biorąc było nieźle, choć film miał trochę dłużyzn i był miejscami zbyt przegadany. Z jednej strony podążaliśmy za wątkiem Temistoklesa, z drugiej Artemizji, z trzeciej zaś Cersei z "Gry o Tron", która cały czas nawalała głosem z offu (niestety, Faramir w pierwszej części robił to znacznie lepiej). No ale przyznaję, że trudno było tak poskładać fabułę, żeby pokazać równocześnie tło głównych postaci, bitwę pod Maratonem (szkoda, że bez biegu maratońskiego), no i bitwę pod Salaminą. Stąd pewnie ta niezgrabność.

Ale nie martwmy się, bo wizualnie film dorównał oryginałowi. Sceny batalistyczne są rewelacyjne, rzeźnia aż miło patrzeć. Całkiem przyzwoite (na szczęście prawdziwe) 3D bardzo tu pasowało, a bitwa morska... Szczęka mi opadła, bo po raz pierwszy widziałem tak dobre przedstawienie walki galer. O to chodziło! No, nie licząc przegięcia w postaci pancernika z dzikim ogniem, ale w końcu na ekranie byli Lannisterowie, więc... Niemniej totalna rewelka, jakby jeszcze wyciąć te dłużyzny pomiędzy nawalanką, to byłoby naprawdę kultowo. A tak jest tylko dobrze, zwłaszcza że twórcy filmu ulegli obecnej modzie na porno, która robi się już chyba zbyt oklepana (choć Eva Green, muszę przyznać - ogień!).

Co do obsady: niestety dużym minusem filmu jest Sullivan Stapleton jako Temistokles, który jest po prostu żaden. Jasne, widać że facet jest sprytny i przebiegły, ale to spryt księgowego. Nie ma w nim charyzmy, nie ma ikry i nie ma chęci oglądania go na ekranie (fakt, miał kiepskie dialogi, ale i aktor niezbyt wybitny - w "Strike Back" czy "Blindspot" jest wprawdzie fajny, bo przerysowany, ale tu w poważnej roli po prostu nie podołał). Za to Artemizja... Eva Green szturmem zdobyła ekran i moim zdaniem weszła do pierwszej ligi nerdowskich aktorek. Cóż za wspaniała łotrzyca! A jej kostium z kolcami na kręgosłupie - cudo! Tak więc świetny łotr zrównoważył słabego herosa, więc wyszło na zero.

Zdecydowanie polecam, zwłaszcza jako odtrutkę po "Pompejach". Antyk, nawet w baśniowej formie, wciąż jest trendy. I jeszcze ta szalona, groźna muzyka od Junkiego XL (tego od monumentalnej ścieżki dźwiękowej z nowego "Mad Maxa")! W tym stylu mogą sfilmować całą historię starożytnej Grecji, jestem za. I oby ktoś kiedyś tak wziął się za Rzym i Bizancjum, o mamo!

Wniosek: Widowiskowe, marsz do kina!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "300"! >>>


"The Monuments Men" ("Obrońcy Skarbów")

"The Monuments Men" ("Obrońcy Skarbów")

O czym to jest: Amerykańscy historycy szukają dzieł sztuki zagrabionych przez nazistów.

obrońcy skarbów film recenzja clooney damon murray goodman

Recenzja filmu:

"The Monuments Men" stanowi kolejny dowód na to, by nigdy nie ufać recenzjom tak zwanych krytyków filmowych. Wbrew pogłoskom wieszczącym katastrofę kinematograficzną, okazał się to być całkiem przyjemny film. Owszem, był trochę reżysersko niezgrabny. Owszem, troszkę mu brakowało spójnej fabuły. I owszem, momentami (ale tylko momentami) pachniał "Szeregowcem Ryan'em". I co z tego?

Choć obsada mogła to sugerować, nie było to "Ocean's Eleven" na froncie II wojny światowej, tylko ciekawa, warta wspomnienia prawdziwa historia, ze szczyptą udanych gagów i dialogów (zwłaszcza Matt Damon mówiący po francusku - piękne!). I naprawdę w scenariuszu znalazło się trochę niezłej fabuły: przedstawiono bohaterów, starano się ich rozwinąć i zebrano wszystkich razem do finałowej konfrontacji pod tytułem: "kto będzie pierwszy - USA czy ZSRR?". Zresztą jestem przekonany, że wielu widzów nie miało pojęcia, że tak właśnie wyglądał proceder grabienia dzieł kultury w okresie II wojny. Warto, by się o tym dowiedzieli (swoją drogą, polscy widzowie dostrzegą tu pewien ważny w naszej historii obraz Leonarda da Vinciego...).

Co do obsady, to było miło ponownie zobaczyć udany duet Clooney-Damon, jak również panów Murray'a i Goodmana. I szkoda tylko, że żaden z nich nie mógł zbytnio rozwinąć skrzydeł w trakcie tych dwóch godzin, no może z wyjątkiem Damona (swoją drogą, starszy pan się z niego zaczyna robić). "The Monuments Men" stanowi dowód na to, że można pokazać ciekawą historię o II wojnie bez wybuchów, strzelanin i rozrywania ludzi na kawałki. Plus trochę liźnięcia sztuki wysokich lotów, a to jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Aż ma się ochotę pójść do muzeum.

Wniosek: Przyjemny film, polecam na spokojny wieczór.


"1920 Bitwa Warszawska"

"1920 Bitwa Warszawska"

O czym to jest: Bolszewicy atakują Polskę w 1920 roku.

1920 bitwa warszawska film recenzja hoffman szyc urbańska

Recenzja filmu:

Pamiętam, jak pewnego dnia Jerzy Hoffman pojawił się przed kamerami i ogłosił mniej więcej to: "Przedstawiam Państwu pierwszy polski film w 3D! Akcja! Tempo! Przygoda! Miłość! To będzie szczytowe osiągnięcie polskiej kinematografii!". A potem ogłosił obsadę. Większość osób, słysząc nazwiska Szyca i Urbańskiej, ryknęła śmiechem. No ale dobra, dajmy starszemu panu Hoffmanowi szansę, może się wykaże. Może film będzie coś wart. Złudne nadzieje... 

Cały problem z filmem "1920 Bitwa Warszawska" polega na tym, że z tych scen (skądinąd świetnie nakręconych - wiadomo, za kamerą stał Idziak), dałoby się zmontować całkiem przyzwoity film. Ale się nie dało, bo na krześle reżysera siedział ten obleśny dziad Hoffman, któremu od czasów "Ogniem i Mieczem" tylko d*** i cycki w głowie. Aby uczynić to "coś" zdatnym do oglądania, należałoby na początek wyciąć wszystkie sceny z Nataszą Urbańską, która prawdopodobnie jest najgorszą aktorką, jaką miałem okazję oglądać (a oglądałem mnóstwo filmów, również klasy B i C, więc wiem o czym mówię). Film jest tragicznie zmontowany i nie posiada żadnej linii fabularnej, będąc jedynie chaotycznym zlepkiem całkiem nieźle nakręconych scen (pomijając Urbańską). Aż zęby bolą od tego chaosu, a widz nie wie, czy śmiać się czy płakać, ale z całą pewnością wie, że musi wyć, żeby ten horror jakoś przetrzymać. Są oczywiście jakieś tam plusy za kilka zgrabnych scen i smaczków (Dywizjon Kościuszkowski!), które wzbudziły uśmiech miłośników historii (choć było również kilka, które wzbudzały wyłącznie politowanie). Da się tu też odnaleźć dobre kreacje aktorskie, zwłaszcza Adama Ferencego jako czekisty Bykowskiego (wyborny!) oraz Aleksandra Domogarowa jako sotnika Kryszkina. Tylko dlaczego w tym kraju wszystko, nawet filmy, robione jest tylko na pół gwizdka...? No żal potencjału, hańba i Targowica, ot co! 

Dodajmy na sam koniec, że fruwający nagrobek i wrzeszcząca Urbańska przy karabinie maszynowym to najlepsza wizytówka tego filmu. Boże, ale żal... 

P.S. Z tego co słyszałem, Urbańska dostała w tym filmie rolę artystki kabaretowej, żeby śpiewać na ekranie. Problem w tym, że ona nawet śpiewać nie umie, a jej jedyny talent ogranicza się do, cytując jej męża, "podnoszenia nogi"...

Wniosek: Spalić wszystkie kopie tego filmu, posypać wapnem i zaorać!


"World War Z"

"World War Z"

O czym to jest: Zombie opanowują Ziemię.

world war z film recenzja pitt

Recenzja filmu:

Moje odczucia po filmie "World War Z" można określić jednym słowem: rozczarowanie. Uważam się poniekąd za konesera gatunku, więc mogę uczciwie stwierdzić, że ten film był słaby! Wyraźnie czerpał z brytyjskiego, a nie amerykańskiego nurtu zombie, ale nawet to mu nie pomogło. Jawne plagiaty motywów z "28 dni później" i "28 tygodni później" zamieniły się w kuriozalne przyspieszenie kamery rodem z kina klasy C. Brak fabuły, głębszej gry aktorskiej i tak naprawdę sensu pokazywania hiperszybkich zombie dopełniły obrazu klęski. Zwłaszcza, że ostatnia 1/3 filmu to wypisz wymaluj "Dead Set", tyle że w centrum chorób, a nie domu Wielkiego Brata. No i w głowie ta jedna myśl, że wystarczyłby jeden Daryl z "The Walking Dead", by rozwiązać problem... 

Słabo, zwłaszcza że film opierał się na świetnej książce Maxa Brooksa pod tym samym tytułem, która w zasadzie była gotowa do ekranizacji, wystarczyło przenieść treść na ekran strona po stronie. A tak mamy jedynie kilka zapożyczeń, i tak zresztą całkowicie przeinaczonych (mur izraelski, komandosi na rowerach, motyw Korei Północnej, boat people, wojna atomowa Pakistan-Iran, wszechwładza ONZ etc.). Zapożyczeń, dodajmy, nic nie wnoszących do fabuły. 

Filmowe "World War Z" dało nam chaos na ekranie, ewidentne i niechlujne CGI oraz durne przyspieszenie kamery. Generalnie motyw pt. "nakręćmy film o zombie bez fabuły, bo czemu by nie" się nie sprawdził. O wiele lepiej oglądało mi się np. remake "Świtu Żywych Trupów", tam przynajmniej była fajna sieczka. Tu nawet tego nie było. A, no i skoro zostajemy przy porównaniach do "28 tygodni później", to Robert Carlyle >>> Brad Pitt. Brytyjska kinematografia znowu wygrywa nad mainstreamowym kinem, alleluja.

Wniosek: Nie polecam. Lepiej przeczytajcie książkę!


"Seven Psychopaths" ("7 Psychopatów")

"Seven Psychopaths" ("7 Psychopatów")

O czym to jest: Scenarzysta szuka inspiracji do filmu o psychopatach.

7 psychopatów film recenzja farrell harrelson walken kurylenko

Recenzja filmu:

Film "7 Psychopatów" jest - jak na kopię dzieł Tarantino - całkiem dobry. Choć mam wrodzoną awersję do filmów opowiadających o kręceniu filmów (lub, jak w tym przypadku, pisania scenariuszy) to jednak muszę oddać hołd twórcom za dostarczenie mi dobrej rozrywki. 

Pomysł był prosty: zbierzmy grupę charakterystycznych aktorów, wysilmy się na dosyć błyskotliwe kwestie, dodajmy sporą dawkę ekranowej przemocy oraz groteski i mamy przepis na "quentinowy" film. Zabawne jest to, że czasem takie podejście rzeczywiście się sprawdza, a czasem nie (jak w "Człowieku o Żelaznych Pięściach"). Widać zależy to od talentu reżysera. Wprawdzie kilka razy fabuła zbyt mocno poszła na poważnie (np. w scenie w szpitalu) i trochę popsuła mi frajdę, to jednak reszta trzymała poziom. Ważna uwaga: takie filmy muszą od początku do końca trzymać się w konwencji groteski, bo inaczej mogą być niestrawne (widz chce się przecież świetnie bawić patrząc na ekranową przemoc, a nie smucić). W każdym razie historia grupy bandziorów trudniących się porywaniem psów bogatych ludzi okazała się na tyle surrealistyczna, że widzowie byli w stanie w nią uwierzyć i mieć z tego frajdę.

Co do obsady, to przyznam ze Colin Farrell był naprawdę rewelacyjny (szkoda, że tak często wybiera sobie badziewne role, choć są chlubne wyjątki, jak np. "The Way Back"), no bo Christopher Walken i Woody Harrelson to klasa sama w sobie. Miło też było zobaczyć znów Sama Rockwella, choć w zasadzie powtarzał swoją kreację z "Zielonej Mili". To było dobre kino, z odpowiednią dozą groteski, paroma kultowymi tekstami i scenami, no i Wietnamczykiem z miotaczem ognia (bezcenne). Może i jest to podróbka Tarantino, ale za to udana!

Wniosek: Niezłe. Fani Tarantino nie będą zawiedzeni.


"The Man with the Iron Fists" ("Człowiek o Żelaznych Pięściach")

"The Man with the Iron Fists" ("Człowiek o Żelaznych Pięściach")

O czym to jest: Afroamerykanin-gangsta na Dalekim Wschodzie.

człowiek o żelaznych pięściach film recenzja RZA crowe

Recenzja filmu:

NIE OGLĄDAĆ TEGO! 

W takich chwilach żałuję, że nie przewidziałem na blogu zerowej oceny. Nie polecam tego filmu! "Człowiek o Żelaznych Pięściach" to film tragiczny, nieudolna podróbka, którą można podsumować zdaniem: "Afroamerykanin na Dalekim Wschodzie rozwala złych Chińczyków". Ani w tym dobrej chińskiej nawalanki, ani afroamerykańskiego stylu gangsta, ani w końcu kultowych scen i postaci. Włożenie do jednego filmu otłuszczonego Russela Crowe'a i Lucy Liu to za mało. Słabo, źle, okropnie, tragicznie!!! Film, gdy istniał jako scenariusz, miał pewnie kilka znamion kultowości, ale w momencie gdy zobaczyłem spasionego Crowe'a posuwającego trzy Chinki w stylu czystego porno, to zwątpiłem. A jeszcze kto to widział, żeby sceny gore robić jako CGI? Gdzie stare dobre fałszywe kończyny i sztuczna krew? Było źle i wyglądało źle. Serio.

Rzadko się zdarza, by film był tak zły, że nie jestem w stanie dotrwać do końca. Niestety to był jeden z tych przypadków - jedynie przewinąłem sobie produkcję na sam koniec, aby się upewnić, że nie ma tam żadnej kultowości, która uratowałaby tą rozpacz. W zasadzie można powiedzieć, że obejrzałem w ten sposób pół filmu, ale w żaden sposób ta poznana połowa nie zachęcała do drugiej połowy. Nie lubię tak robić, bo moim zdaniem film powinno się oglądać w całości, ale czasem po prostu człowiek nie jest w stanie znieść tego, co widzi na ekranie. Dlatego też nie mam nic więcej do powiedzenia o tym "czymś". Niech "Człowiek o Żelaznych Pięściach" spłonie w ogniu piekielnym i zostanie zapomniany na wieki!

P.S. Nie mogę się nadziwić, że Quentinowi Tarantino nie było wstyd promować tej produkcji...

Wniosek: Unikać! Obrzydlistwo!


"White House Down" ("Świat w Płomieniach")

"White House Down" ("Świat w Płomieniach")

O czym to jest: Terroryści atakują Biały Dom.

świat w płomieniach film recenzja tatum foxx

Recenzja filmu:

Hollywood lubi kręcić filmy parami. Wygląda to tak: wytwórnia X wpada na pomysł i zaczyna kręcić daną produkcję. W tym samym czasie wytwórnia Y podchwytuje temat i robi dokładnie to samo, bo przecież skoro można zarobić na jednym filmie, to czemu nie na dwóch. Różnica polega na jedynie na tym, że jeden film jest bardziej "na poważnie", a drugi "na rozrywkowo". Zazwyczaj wolę ten pierwszy. I tak oto fajny "Olympus Has Fallen", opowiadający o ataku terrorystów na Biały Dom, jest zestawiony z wyjątkowo marnym "White House Down".

Hasło przewodnie tego filmu brzmi: "It all goes down". Touché. Chciałem się oficjalnie poskarżyć na stracone dwie godziny życia, których pozbawił mnie ten film. A tak się ucieszyłem, że w końcu ponownie zobaczę napakowanego herosa rozwalającego podłych terrorystów! Niestety dostałem dziwny zlepek motywów znanych z kinowych hitów, zaczynając od "Die Hard", a kończąc na "Black Hawk Down". Niestety zlepek tak zły, że było mi po prostu przykro. Nawet sceny walki były źle nakręcone, zupełnie bez dynamiki i "efektu wow". Pan Tatum robił co mógł, ale każdy widział w nim jedynie młodszego, głupszego brata detektywa McClane'a z "Die Hard". Najjaśniejszym punktem filmu był bez wątpienia Jamie Foxx grający prezydenta Django Obamę. Niestety, o ile prezydent latający F-15 w "Dniu Niepodległości" miał pewien urok, to jednak prezydent strzelający z RPG w tym filmie jest zdecydowanie mniej przekonujący. Jamie Foxx wyraźnie męczył się swoją rolą, dając do zrozumienia, że to on wolałby być wymiataczem w tej produkcji. I kto wie, pewnie wyszłoby to filmowi na dobre. A gdy zobaczyłem dziewczynkę dramatycznie machającą flagą na trawniku Białego Domu, by powstrzymać nadlatujące myśliwce, wytężałem wzrok, by ujrzeć za nią Mela Gibsona robiącego to samo w "Patriocie". Do licha, wystarczyłby mi nawet Nicholas Cage z "Twierdzy"! Ale niestety, na dziewczynce się skończyło. A do skomentowania ostatniej sceny, w której wszyscy po zasłużonym boju wsiadają do prezydenckiego helikoptera, a Maggie Gyllenhaal z lubieżnym uśmiechem mówi do telefonu: "The President wants to do the thing...", zmuszony jestem zacytować znajomego: "Znam pornole, które się tak zaczynają"

Smutno mi, bo reżyser Roland Emmerich ostatnio zrobił się strasznie tandetny. Żal potencjału, ot co. Choć to i tak lepsze od pieluchomajtek w "2012"...

Wniosek: Co za badziewie! Oddajcie mi pieniądze za ten film!


"The Lone Ranger" ("Jeździec Znikąd")

"The Lone Ranger" ("Jeździec Znikąd")

O czym to jest: Zamaskowany mściciel walczy ze złem na Dzikim Zachodzie.

jeździec znikąd film recenzja depp

Recenzja filmu:

Hi-Yo, Silver! W końcu udało mi się znaleźć chwilkę, by obejrzeć najnowszą superprodukcję Disneya "The Lone Ranger", czyli Zorro na Dzikim Zachodzie. W starciu "Zorro" - zwłaszcza w najlepszej wersji z 1957 roku - kontra nowy "The Lone Ranger", wygrywa oczywiście hiszpański szermierz, choć nie da się ukryć, że przygody Rangera kładą na łopatki chociażby "Maskę Zorro" z Antonio Banderasem, której po prostu nie da się oglądać. 

Przyznam się, że nie widziałem oryginalnego serialu "The Lone Ranger" z 1949 roku, więc podejrzewam, że umknęło mi sporo nawiązań do niego. Jednak dzięki temu mogłem spojrzeć na ten film świeżym okiem, uzbrojony jedynie w ogólną popkulturową wiedzę. Obraz stanowi klasyczną przygodówkę, wzbogaconą o kilka poważnych wątków i motywów, ze szczególnym naciskiem na kwestię ludobójstwa Indian. Przyznam się szczerze, że niekoniecznie lubię takie mieszanki - gdy potrzebuję obejrzeć poważny film o Indianach na Dzikim Zachodzie, włączam sobie "Małego Wielkiego Człowieka" lub "Człowieka zwanego Koniem". Od "The Lone Rangera" oczekiwałem tempa, przygody i świetnej zabawy. W ogólnym rozrachunku to właśnie otrzymałem, choć chyba można to było nieco sprawniej zrealizować.

Film jest zdecydowanie za długi, tak jakby reżyserowi żal było wyciąć co niektóre sceny. Przykładowo wątek burdelu z Heleną Boham Carter (mimo że uroczą) wydawał się zbędny, tak samo jak kilka innych fragmentów. Mimo to udało się twórcom zachować odpowiednie tempo. Konia z rzędem temu, kto ogarnął konstrukcję końcowej walki na dwóch pociągach naraz, bo przyznam, że zgubiłem się po pierwszych paru minutach. Pochwała należy się za efekty, bystre dialogi, oraz konia-albinosa Silvera ("There is something wrong with this horse!"). Tytułowy Lone Ranger niczym Zorro nie zabija przeciwników, tylko bierze ich w niewolę, co czyni go prawdziwym Strażnikiem Teksasu. Armie Hammer w głównej roli na początku zdawał się być irytujący, ale po dłuższym obejrzeniu stawał się przyjemny dla oglądania. Myślałem też, że widziałem już wszystkie twarze Johnny'ego Deppa, a tu niespodzianka! W roli Komancza Tonto sprawdzał się naprawdę dobrze. Nadzwyczajne pochwały kieruję jednak do postaci drugoplanowych - rewelacyjnego (i cudownie brzydkiego) Williama Fichtnera w roli głównego złoczyńcy, jak zwykle wspaniale dwulicowego Toma Wilkinsona, no i ekspresyjnego Barry'ego Peppera jako odpowiednika Generała Custera. 

W porównaniu do innych disneyowskich hitów, takich jak np. "John Carter", ten film stanowi fajną rodzinną rozrywkę, dobrą nawet dla małych dzieci. Jest w nim akcja, tempo i przygoda, i to wręcz do przesytu. Z rytmu wybijały mnie poważne wstawki w rodzaju masakrowania Komanczów karabinami maszynowymi, ale rozumiem, że chodziło tu o walor edukacyjny. Doceniam to, bo w końcu Indianom należą się słowa uznania i przeprosin za dawne dzieje. Film trafia do mojej kolekcji i za jakiś czas chętnie do niego wrócę. A, i moje ukłony dla Hansa Zimmera za cudowną wersję uwertury Wilhelma Tella jako motywu przewodniego. PRZYGODA!!!

Wniosek: Świetny, odmóżdżający Disney. Dla miłośników gatunku.


"The Hobbit: The Desolation of Smaug" ("Hobbit: Pustkowie Smauga")

"The Hobbit: The Desolation of Smaug" ("Hobbit: Pustkowie Smauga")

O czym to jest: Krasnoludy docierają do Samotnej Góry i walczą ze smokiem.

hobbit pustkowie smauga film recenzja bilbo gandalf thorin

Recenzja filmu:

Czekałem, czekałem i się doczekałem. Na "Pustkowie Smauga" wybrałem się z mocnym przekonaniem, że cokolwiek zobaczę na ekranie na pewno będzie mi się podobać. Tak też było, zatem polecam wszystkim takie podejście. Ułatwia dobrą rozrywkę! 

Postacie, scenografia, akcja, scenariusz - rewelacja. I co z tego, że pewnych rzeczy nie było w książce? Odnoszę wrażenie, że ten film i tak jest najbardziej wierny oryginałowi ze wszystkich dotychczasowych części sagi, wliczając w to całego "Władcę Pierścieni". Thorin popadający w szaleństwo jest rewelacyjny, dokładnie taki jak go stworzył Tolkien (nie wiem, czy jest lepszy od Boromira z "Drużyny Pierścienia", ale i tak to klasa mistrzowska). Balin gra znakomite sumienie moralne, Bombur i Dwalin to samograje, a Bofur który zachlał pod stołem podbił moje serce. Nawet romans Kiliego z elfką nie jest dla mnie denerwujący, bo ci którzy czytali książkę i tak wiedzą, jak to się skończy... Dodatkowo kieruję wielki ukłon dla twórców za mocne podkreślenie złej mocy Pierścienia, a także za poważne potraktowanie wątku Dol Guldur. Będzie się działo! 

Jestem wręcz zachwycony wyglądem Esgaroth - jeśli byliście kiedyś w jakichś skansenach i oglądaliście XVI i XVII-wieczne budownictwo, to wiecie że DOKŁADNIE TAK wyglądałoby miasto zbudowane na jeziorze w pre-industrialnej epoce. Kompletny obłęd! Luke Evans jako Bard, mimo że wyglądał jak mroczny Legolas, okazał się bardzo interesujący, a ja wręcz nie mogę się doczekać jego finalnej konfrontacji ze smokiem! A, i jeśli ktoś mi nie wierzył, że elfy są złe, niech dokładnie poogląda Thranduila. Nie znoszę elfów. 

Co do kluczowego zjawiska w tym filmie, czyli Smauga, to muszę stwierdzić, że w pojedynku na "smoczość" Draco vs. Smaug w dalszym ciągu wygrywa Draco z "Dragonheart"! Dlaczego? Bo Smaug to wywerna, a nie smok! Niemniej zrobiony jest fantastycznie, a wykorzystanie technologii motion performance do animacji smoka zdecydowanie się opłaciło. Szkoda tylko, że mówi głosem Khana ze "Star Trek Into Darkness". Ale to fajny głos, więc nie narzekam. Spośród rzeczy, do których mógłbym mieć lekkie zastrzeżenia, wspomnę oczywiście spuchniętego Legolasa - widać ojcowska kuchnia mu dobrze służyła w młodości, bo nabrał tłuszczyku... Tak samo Beorn wydawał się być zbędny w tym filmie, ale pewnie go dali, żeby fani Tolkiena nie narzekali, że wycięto go jak Toma Bombadila (i tu ważna uwaga: gdyby Tom Bombadil pojawił się w "Drużynie Pierścienia", efekt byłby dokładnie taki sam, czyli żaden dla przebiegu akcji). Trochę też było za dużo gadających orków. Orkowie mają krwawo umierać, a nie toczyć dysputy filozoficzne! Dodatkowo "Pustkowie Smauga" jest najmniej kompletną częścią ze wszystkich dotychczasowych sześciu filmów, bo jako jedyna nie stanowi spójnej całości i urywa się wrednym cliffhangerem. Nie wątpię że przy całościowym oglądaniu będzie to super wyglądać, ale mimo wszystko widać, że wykrojono ten film na siłę, sztucznie dzieląc finał "Hobbita" na dwie osobne produkcje.

P.S. Odnoszę też wrażenie, że twórcy polepszyli jakość obrazu 48fps. Poprzednio mnie denerwowała, a teraz się naprawdę dobrze bawiłem. I to mówi człowiek, który ma wręcz alergię na technologię 3D!

Wniosek: Klasyka kina przygodowego. Trzeba znać!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Śródziemiu! >>>


"Les Misérables" ("Nędznicy")

"Les Misérables" ("Nędznicy")

O czym to jest: Musical o realiach życia we Francji w XIX wieku.

les miserables nędznicy film recenzja jackman crowe hathaway redmayne

Recenzja filmu:

Bardzo lubię musicale, dlatego też "Nędznicy" wyśpiewali sobie drogę do mojego telewizora, aby umilić mi wieczór. Niestety pozostało po nich jedynie rozczarowanie i kiepska melodia... Prawda jest taka, że dobry musical (na ekranie) powinien być połączeniem filmu oraz kwestii śpiewanych. Taka jest idea, prawda? Bo gdybym chciał oglądać produkcję, gdzie WSZYSTKIE dialogi są śpiewane, poszedłbym do opery. Niestety "Nędznicy" są właśnie taką operą, 160-minutową katorgą, w której aktorzy niepotrafiący śpiewać udają, że potrafią. 

Russell Crowe wyglądał, jakby w każdej chwili był gotów wybuchnąć śmiechem na myśl o tym, co robi. Hugh Jackman przeżywał istne katusze, a Anne Hathaway na szczęście nie miała wiele scen, więc nie zarzynała mi małżowin. Najgorsze jest to, że piosenki same w sobie były słabe! Przez film przewijał się tylko jeden dobry motyw muzyczny, i chyba kompozytor o tym wiedział, bo przywracał go co jakiś czas. Na plus zaliczę wprawdzie rewelacyjny duet Cohen & Boham-Carter, który jako jedyny starał się ratować ten film (scena z oskubywaniem gości w karczmie - perfekcja), ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. To było dla mnie bardzo smutne przeżycie, ponieważ wizualnie film jest cudowny. Kostiumy, scenografia i charakteryzacja doskonale oddają paryską rzeczywistość na początku XIX wieku. Gdyby tylko wyłączyć fonię, "Nędzników" z przyjemnością by się oglądało - chociażby dla obrony barykady i epickiej śmierci obrońców na wzór romantycznych nowel. A starczyło, aby aktorzy mieli normalne kwestie mówione poprzetykane gdzieniegdzie piosenkami! Niestety zamiast tego próbowali śpiewać wszystko według łopatologicznego schematu, a widz myślał: "Okej, teraz Hugh Jackman rozpacza przez 5 minut, można iść do kuchni zrobić sobie herbatę". Przerażająca strata czasu i potencjału znakomitej historii!

"Nędznicy" stanowią wielkie muzyczne rozczarowanie, a przy tym wizualną ucztę dla oka. Jeśli to wasza pierwsza przygoda z musicalami, to nie zrażajcie się, bo naprawdę nie wszystko wygląda jak "Nędznicy" czy "Chicago" - są jeszcze takie perełki jak chociażby "Moulin Rouge"... A, żeby nie było, książki Victora Hugo nie czytałem (czeka na półce, aż kiedyś znajdę na nią czas), nie widziałem też nigdy tego musicalu na żywo. Nie wątpię, że na scenie wyglądałoby to lepiej i przy okazji chętnie przekonam się na własnej skórze. A tymczasem należą się dwa chomiki w ocenie plus jeden ekstra za kostiumy i scenografię, czyli razem trzy.

Wniosek: Tortura dla uszu, za to z pięknymi obrazkami.


"47 Ronin" ("47 Roninów")

"47 Ronin" ("47 Roninów")

O czym to jest: Samuraje kontra siły zła.

47 roninów film recenzja reeves

Recenzja filmu:

Są filmy dobre i filmy złe. "47 Roninów" zdecydowanie zalicza się do tej drugiej kategorii. Tak złego filmu nie widziałem od czasów "Ostatniego Władcy Wiatru". O matko, nawet "John Carter" czy "Battleship" były zabawniejsze! Kolejna ekranizacja najpopularniejszej japońskiej legendy okazała się być filmem o lesie - wszyscy aktorzy byli w niej tak cudownie drewniani, że mogliby się wtopić w Puszczę Białowieską. Nie wiem, czy wszyscy naśladowali Keanu "Nie-Mam-Mimiki" Reevesa, czy po prostu to on idealnie wpasował się w otoczenie...

Naturalnym wydaje się porównanie tego filmu do "Ostatniego Samuraja". I choć to również była dramatyczna chała, to tam przynajmniej pojawił motyw starcia feudalnej struktury Japonii z nowoczesnością rewolucji przemysłowej. A tu? Hmm. Co najgorsze, historia miała w sobie świetny potencjał. Bo legenda o 47 roninach to fantastyczny materiał na film (co udowadnia chociażby "Last Knights"). Ale nie taki. Zacznijmy od największych grzechów. Po kiego grzyba wmontowano tam czarownicę, chińskiego (!) smoka skrzyżowanego z grecką Meduzą, demony, buddyjskich mnichów, mutanty rodem z "300" oraz piratów? Nikt tego nie wie. Najlepszym przykładem jest eksponowany na plakacie wytatuowany holenderski pirat, który pojawia się w filmie na jedno ujęcie, mówi swoją kwestię i tyleśmy go widzieli. Albo samurajska wersja Góry z "Gry o Tron", który rozpada się na kawałki po eksplozji prochu (sic!). Wbrew oczekiwaniom nie ujrzeliśmy również epickiej ekipy samurajów ruszających na straceńczą misję - najlepszych dowodem niech będzie fakt, że dwóch głównych "wymiataczy" było tak bezbarwnych, że zlali mi się w jedną postać i przez 2/3 filmu nie mogłem się zorientować, który z nich jest który. Poza tym, co to za epicka ekipa bez epickich śmierci? Na domiar złego łotry również nie były takie, jak by można oczekiwać. Zły szogun okazał się być całkiem spoko gościem, a japońska czarownica wzbudzała jedynie... charakterystycznie zainteresowanie (głównie z powodu dedykowanej męskiej publiczności scenie z księżniczką w sypialni). 

A sceny walki? Jakie sceny walki? Przez większość czasu bohaterowie chodzili po pogorzeliskach i rozmawiali (swoją drogą: czemu tam wszędzie były tylko pogorzeliska?). A co do tych rozmów... W filmie wystąpili głównie japońscy aktorzy, których chyba torturami zmuszano do mówienia kwestii po angielsku. Jednym wychodziło to lepiej, innym gorzej, ale wszystkim jednakowo drętwo. Choć nie jestem lingwistą, nawet ja wychwyciłem ewidentne błędy językowe! Na litość boską, czy nikt nie czytał wcześniej scenariusza??? No nie mogę po prostu!!! Była tylko jedna (dosłownie jedna!) fajna scena grupy roninów nawalających się na placu, niestety trwała tylko dwie sekundy. Swoją drogą, Keanu Reeves odbijający strzały mieczem świetlnym (chyba "Przebudzenie Mocy" nadchodzi wielkimi krokami...), czy wizytujący jaskinię na Dagobah, rozwalał mnie na łopatki. Wyglądało to żenująco!

47 roninów, a zachowywali się jak ninja. Słabi ninja. Jedynie końcówka próbowała jakoś ratować ten film, ostatnim rzutem na taśmę krzycząc, że nie jest hollywoodzkim gniotem. Próżne nadzieje. Filmy dotychczas dzieliły się u mnie na klasę A, B, C i D. Ten film dostaję klasę P. To znaczy P jak Popcorn. Płaski, bez ikry, o którym chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Na szczęście łatwo mi to przyjdzie.

Wniosek: Wstyd, że coś takiego nakręcono.


"I, Frankenstein" ("Ja, Frankenstein")

"I, Frankenstein" ("Ja, Frankenstein")

O czym to jest: Potwór Frankensteina walczy z demonami.

ja frankenstein film recenzja

Recenzja filmu:

Druga tegoroczna premiera kinowa, mimo słabego trailera, na szczęście okazała się całkiem przyjemną rozrywką. "Ja, Frankenstein" to ekranizacja komiksu o przygodach tytułowego Pana Zszywacza walczącego z armią piekieł. Film, mimo sporej konkurencji w swojej klasie, wypadł całkiem nieźle. Efekt końcowy plasuje go gdzieś pomiędzy produkcjami klasy "Underworld" i "Constantine", czyli w szeroko rozumianej gotyckiej stylistyce. 

Zdecydowanie jest to film klasy noir, no a ponieważ dzieje się w Europie Środkowej w mieście klasy Praga/Budapeszt, jest miły dla oka widzów z tego rejonu świata (co ciekawe, uważni wrocławianie dostrzegą w jednej ze scen charakterystyczny tramwaj marki Škoda). Porównanie do "Underworlda" podkreśla jeszcze bardziej Bill Nighy w roli Księcia Piekieł. Dla kontrastu naprzeciw niemu stoi Eowina w roli Królowej Gargulców, gdyż - jak się okazuje - oto Anioły pod postacią gargulców chronią świat ludzi, walcząc z 666 (hehe) Legionami piekieł. Gargulanioły zyskują spore wsparcie w roli Aarona Eckharta, który - jak można się spodziewać - jest taki sam w roli Frankensteina jak w każdym swoim filmie. Na szczęście albo sam aktor, albo jego agent dobiera role na tyle inteligentnie, że jego maniera i kwadratowa gęba winduje ogólną ocenę filmu w górę, a nie dół. 

Tyle o obsadzie (bo anonimowej blondzi przy boku Frankensteina nie liczę), a co z akcją? Na szczęście "Ja, Frankenstein" zawiera wystarczająco dużo epickich ujęć, by stanowił interesujący kawałek nawalanki. Fajna broń (każda broń z wyrytym krzyżem jest fajna!), dobra choreografia, świetny koncept ascendencji/descendencji i całkiem niezłe CGI. Film był krótki, w miarę pozbawiony dłużyzn i w zasadzie konsekwentny. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to jedynie do okazjonalnej niezgrabności scenariusza i gry aktorskiej (ach te miny pana Eckharta...), a także tego, że czasami to co widziałem na ekranie przypominało bardziej cutscenkę z gry niż film. No ale nie można mieć wszystkiego. 

Drugi "Constantine" to nie jest, nie jest to też kultowość na poziomie "Van Helsinga", ale jeśli podobał się wam "Underworld", tu też się nie rozczarujecie. Jest to z pewnością lepsze o lata świetlne od "Legionu" (wciąż próbuję pozbyć się traumy po obejrzeniu tamtej szmiry). Daję zielone światło i jakbym kiedyś napotkał ten film w znośnej cenie, to pewnie go nabędę do domowej kolekcji.

Wniosek: Szału nie ma, ale może być.


"Thor: The Dark World" ("Thor: Mroczny Świat")

"Thor: The Dark World" ("Thor: Mroczny Świat")

O czym to jest: Thor walczy z Mrocznymi Elfami w kosmosie.

thor mroczny świat recenzja hemsworth portman elba hiddleston

Recenzja filmu:

Chciałbym napisać jakąś konstruktywną opinię na temat tej produkcji. Naprawdę. Ale niestety nie mam z czego... Rzadko się zdarza, żeby film był taki... bezbarwny. Niestety to właśnie miało miejsce w przypadku "Thor: The Dark World". Ósme z kolei dzieło "Marvel Cinematic Universe" nie miało w zasadzie żadnych emocjonujących momentów. Było tak całkowicie bezpłciowe, jak gra aktorska Natalki Portman. Niewiarygodne! 

Oglądanie tego dzieła było dla mnie totalnie obojętne - zupełnie jakbym patrzył na film o wyplataniu koszyków. Nic nie wzbudzało moich emocji, ani kretyńsko ogromne nagromadzenie CGI, ani drewniana gra aktorska (pomijając momenty Lokiego), ani Mroczne Elfy (IN SPACE!), ani nawet tragiczny Anthony Hopkins. Z wyjątkiem dwóch momentów, które wzbudziły mój uśmiech (Thor odwieszający młot na wieszaku i Thor w metrze), cały film był po prostu żaden. Zero. Nie wydarzyło się w nim nic, co zapadłoby w pamięć. Masakra - jeśli tak mają wyglądać kolejne odsłony "Marvel Cinematic Universe", to czarno to widzę. Chociaż w sumie już "Iron Man 3" powinien był nakierować uwagę na to, że dotychczasowa koncepcja zaczyna się wyczerpywać. Czas na zmiany, panowie producenci!

Na szczęście "Thor: The Dark World" - mimo wszystko - wydaje się być lepszym filmem od pierwszej części. Nawet podobał mi się pomysł z przenikaniem światów (jak w grze "Portal"), choć i tak nie zrozumiałem, na jakiej zasadzie miało to działać. Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie uratować solowe przygody Asgardczyków, bo jak do tej pory zaliczyliśmy dwie wpadki i zero sukcesów. Aż się boję trzeciej części... Nie polecam tego filmu, chyba że w tle do zmywania naczyń albo malowania paznokci.

Wniosek: Stracone dwie godziny życia. Kolorowy bełkot.


<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>


"Valhalla Rising" ("Valhalla: Mroczny Wojownik")

"Valhalla Rising" ("Valhalla: Mroczny Wojownik")

O czym to jest: Psychodeliczna opowieść o Wikingach.

valhalla mroczny wojownik film recenzja mikkelsen

Recenzja filmu:

Gdybym miał wymienić najbardziej niemy film w historii kina (nie licząc oczywiście filmów stricte niemych), to "Valhalla Rising" byłoby w pierwszej piątce. Ta produkcja stanowi dowód, że nie trzeba bez przerwy rzucać na ekranie liniami dialogowymi, by nakręcić dobry film. I to jeszcze o Wikingach! 

To fantastyczne kino! Gdy już myślałem, że z tematyki Wikingów nie da się wiele więcej wycisnąć, "Valhalla Rising" zniszczyło mi głowę. Opinie nie były zachęcające - ot grupka Wikingów snuje się po ekranie, a ich główna aktywność skupia się na staniu w milczeniu i patrzeniu w dal. I choć rzeczywiście tak jest, film oferuje nam coś więcej: głębię i mnogość interpretacji. Czy to podróż po zaświatach? Historia zderzenia kultur? Zmierzch potężnej pogańskiej cywilizacji? Do wyboru, do koloru. Muszę przyznać, że scenografia, charakteryzacja i sceny walki przebiły nawet absolutnie rewelacyjny serial "Wikingowie", który teoretycznie wzbił się na wyżyny tematyki brodatych wojowników. Ale serial to serial, a tu mamy prawdziwy film. Jednooki morderca grany przez Madsa Mikkelsena wydaje się być jednym z najbardziej spektakularnych wojowników, jakich widziałem na ekranie. Jest krwawo, naturalistycznie i bez cenzury, ale każdą scenę można analizować i interpretować co najmniej na kilka sposobów. I to właśnie świadczy o geniuszu, kultowości i prawdziwym dziele sztuki, jaką stanowi ta produkcja!

Nie podchodźcie do "Valhalla Rising" jak do wypełnionej akcji epopei, tylko jak do mistycznego filmu na cichy, pełen zadumy wieczór. Bardzo ciekaw jestem waszej interpretacji. A sam wręcz nie mogę się doczekać, kiedy znowu obejrzę ten film!

Wniosek: Bardzo trudny, obowiązkowy film dla kinomaniaków.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger