"Star Wars Episode IV: A New Hope" ("Gwiezdne Wojny: Nowa Nadzieja")

"Star Wars Episode IV: A New Hope" ("Gwiezdne Wojny: Nowa Nadzieja")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny nowa nadzieja film recenzja plakat george lucas

Recenzja filmu:

Są takie filmy w dziejach kina, albo powiem więcej - w dziejach ludzkiej kultury - którymi można dzielić czas na "przed" i "po". Czymś takim jest właśnie pierwszy film z serii "Star Wars"pierwszy w kolejności produkcji, choć nie wydarzeń (jako że George Lucas zaczął kręcić swoją historię od "Epizodu IV" właśnie). Co najzabawniejsze, nikt, ale to absolutnie nikt (nawet Lucas) nie spodziewał się, że "Gwiezdne Wojny" staną się najpopularniejszą - i być może najcenniejszą - marką w historii kina. Przecież w tym filmie nie było nic oryginalnego! Cała fabuła, postacie, ciąg wydarzeń etc. to po prostu... bajka w kosmosie. Prawdziwa, czysta bajka, która nawet zaczyna się słowami Dawno, dawno temu... Ale jest coś takiego w "Nowej Nadziei" (znanej oryginalnie po prostu jako "Star Wars") co czyni ją dziełem ponadczasowym.

Ktoś mądry powiedział kiedyś, że każdy inteligentny człowiek jest w stanie napisać w życiu jedną znakomitą książkę. Uważam, że tak samo jest z filmami. Nie uważam George'a Lucasa za dobrego reżysera, a w zasadzie uważam go za bardzo marnego (bo tak naprawdę nakręcił on ledwo kilka filmów, z których - nie licząc "Nowej Nadziei" - najbardziej wartościowe to dość przeciętne "American Graffiti"). Zaznaczę tu oczywiście, że Lucas jest wspaniałym wizjonerem i producentem, a także dawcą cudownych kinowych historii. Ale jeśli chodzi o wykonanie... Na szczęście nawet jemu udało się nakręcić ten film w znakomity sposób! Nie musiał daleko szukać, bo połowa "Nowej Nadziei" to zrzynka z innych dzieł, jak chociażby japońskiego kina o samurajach czy amerykańskich filmów o pilotach z II wojny światowej. Nie ma w tej części nic oryginalnego w treści, wszystko jest plagiatem i powtórzeniem znanych motywów. Ale dzięki nowatorskiej formie to właśnie ta produkcja okazała się niezwykłym sukcesem. Nikt wcześniej nie nakręcił takiej bajki w kosmosie! Nawet "Star Trek", choć powstał dekadę wcześniej, opierał się mniej-więcej na "nauce" i wizji przyszłości ludzkości. Tym razem pokazano nam odległą galaktykę z mityczną Mocą, Rycerzami Jedi, Lordami Sithów, złowieszczym Imperium czy bohaterską Rebelią. Księżniczki, kosmiczni wojownicy, starzy mistrzowie, piraci i przemytnicy, żołnierze i piloci... "Nowa Nadzieja" powstała dokładnie wtedy, kiedy widzowie byli gotowi na nową przygodę. I ją dostali!

Mówi się, że "Avatar" był szczytem współczesnej technologii CGI, czyli komputerowych efektów specjalnych. Jeśli tak, to "Nowa Nadzieja" była szczytem poprzedniej generacji, gdy efekty powstawały głównie za pomocą modeli i makiet. Co ważne, jednocześnie położyła podwaliny pod współczesne kino. Nikt wcześniej nie połączył w tak nowatorski sposób nieznanych wcześniej efektów wizualnych, dźwiękowych i scenografii. Plusem było także to, że - nie licząc weteranów kina w osobach Petera Cushinga i Aleca Guinnessa - obsadę stanowiły nowe twarze z castingu, w tym początkujący wówczas Harrison Ford. Świeżość, solidność wykonania i rozmach przygody sprawiły, że nawet dziś "Nową Nadzieję" ogląda się jak kino awangardowe. A jak, choć widziałem ten film setki razy, do dziś mam ciarki, oglądając atak na Gwiazdę Śmierci. I jestem przekonany, że będzie tak zawsze.

Wniosek: Jeden z tych filmów, które na stałe zapisały się w historii ludzkości.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"Star Wars Episode V: The Empire Strikes Back" ("Gwiezdne Wojny: Imperium Kontratakuje")

"Star Wars Episode V: The Empire Strikes Back" ("Gwiezdne Wojny: Imperium Kontratakuje")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny imperium kontratakuje film recenzja plakat george lucas

Recenzja filmu:

I doszliśmy do filmu, który powszechnie uznaje się za najlepszą część "Gwiezdnych Wojen". Rzadko się zdarza, by sequele (i to jeszcze sequele takich kamieni milowych jak "Nowa Nadzieja") dorównywały oryginałowi. A "Imperium Kontratakuje" nie tylko dorównuje, a wręcz bije na głowę w każdym calu! To jest kino doskonałe!

George Lucas, przytłoczony sukcesem "Epizodu IV", zrobił najlepszą możliwą rzecz - oddał reżyserię w ręce kogoś mądrzejszego, w tym wypadku Irvina Kershnera. A on, zamiast powtarzać klasyczną bajkę w kosmosie, zrobił z tego dojrzałą, mroczną opowieść o walce z własnymi słabościami. Już nie było garstki bohaterskich Rebeliantów pokonujących przepotężne Imperium. Tutaj to siły zła były górą, lejąc naszych bohaterów raz za razem. Rozpoczynająca film lądowa bitwa na lodowej planecie Hoth to niespotykany w tego typu kinie obraz triumfu zła nad dobrem. Kto to widział, żeby w bajkach to źli wygrywali? Może dlatego "Imperium Kontratakuje" to film niezwykły. Zauważcie, że "dobro" przegrało tu praktycznie na wszystkich frontach, każda decyzja okazała się błędna, a film kończy się na progu totalnej klęski naszych bohaterów.

Ale fabuła to jedno, drugie to sposób wykonania. Jakość scenografii jest powalająca! Wszystko jest tu prawdziwe, zużyte i wykonane z najdrobniejszą dbałością o szczegóły. Aktorstwo wzbija się na wyżyny doskonałości, dialogi są wartkie, bystre, dynamiczne i naturalne, czego najlepszym przykładem są kwestie Hana Solo uciekającego swoim statkiem przed flotą Imperium. Dodatkowo mamy tu głęboką filozofię i jedne z najmądrzejszych cytatów w historii kina, pochodzących od sędziwego, choć niepozornego Mistrza Yody. Nawet wątek romantyczny - pięta achillesowa wielu wysokobudżetowych produkcji - jest naturalny i niewymuszony. Jak to możliwe, że George Lucas widząc ten efekt, niczego się nie nauczył od Kershnera i zafundował nam lata później taki potworny romantyczny zakalec w "Ataku Klonów"? Wybaczyłbym mu nawet plagiat, byleby był dobry! Cóż, niektórzy są po prostu ograniczeni w swych horyzontach.

"Imperium Kontratakuje" to znakomity kawałek kina. Luke Skywalker, nasz główny bohater odkrywający potworną rodzinną tajemnicę, a jednocześnie rozdarty pomiędzy obowiązkiem i uczuciami, stanowi wyjątkową postać. Jestem przekonany, że gdyby ten film nie był taki dobry, "Gwiezdne Wojny" nie byłyby aż takim ponadczasowym sukcesem. Ale na szczęście są.

Wniosek: Prawdopodobnie najlepsza część Sagi. Zrobiona perfekcyjnie!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"Star Wars Episode VI: Return of the Jedi" ("Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi")

"Star Wars Episode VI: Return of the Jedi" ("Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny powrót jedi film recenzja plakat george lucas

Recenzja filmu:

Po takich sukcesach jak "Epizod IV" i "Epizod V", klasyczna saga "Star Wars" zasługiwała na godne zakończenie. Choć oczywiście nie było to proste. Jak zrobić coś, co dorówna mitowi pierwszego filmu i doskonałości drugiego? Twórcy poszli więc jedyną możliwą drogą - zamiast próbować nakręcić coś oryginalnego, wzięli poprzednie wątki, powtórzyli i po prostu zakończyli. I całe szczęście!

Tego filmu również, dzięki niebiosom, nie reżyserował George Lucas, dlatego dobrze się go ogląda. Jest pełen akcji od początku do końca. Zawiera i nową bitwę kosmiczną (przebijającą atak na Gwiazdę Śmierci w "Nowej Nadziei"), i nową bitwę lądową, a także kolejną planetę i nową przygodę. Luke Skywalker, po traumatycznych przejściach z "Imperium Kontratakuje", jest gotów zmierzyć się z własnym przeznaczeniem. Rebelianci również rzucają wszystko na jedną szalę - albo odniosą totalny sukces, albo całkowitą klęskę. To ostateczna kulminacja wspaniałej bajki i mój ulubiony Epizod z nakręconych do tej pory.

Tak jak w przypadku Epizodów IV i V, również tu nie mam żadnych zastrzeżeń. To po prostu solidne kino, wykonane w sposób znakomity, choć i zawierające najwięcej efektów specjalnych z oryginalnej trylogii. Niemniej cieszę się, że nie starano się na siłę tworzyć nowej historii. Oczywiście oglądanie "Powrotu Jedi" bez nadbudowy poprzednich Epizodów nie ma przez to sensu, ale nie każdy film musi być jakością sam w sobie. Czasem starczy, by był ostatnim kawałkiem puzzla, uzupełniającym jedyną w swoim rodzaju układankę. Kto miał zwyciężyć, ten zwycięża. Kto miał zginąć, ten ginie. A kto triumfuje na końcu... Ten przechodzi na stałe do historii kina. "Gwiezdne Wojny" bez "Powrotu Jedi" są jak słoik bez nakrętki. Niekompletne. I może treści jest tu w sumie mało, ale czasem wystarczy ta jedna wisienka na torcie, by widzowie byli zadowoleni. Ja na pewno jestem.

Wniosek: Godne zakończenie oryginalnej trylogii. Wspaniała przygoda w kosmosie!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"Star Wars Episode VII: The Force Awakens" ("Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy")

"Star Wars Episode VII: The Force Awakens" ("Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny przebudzenie mocy film recenzja plakat j.j. abrams

Recenzja filmu:

Stało się. "Gwiezdne Wojny" wróciły! Całe szczęście, że George Lucas zdecydował się sprzedać markę "Star Wars" koncernowi Disneya. Po gorzkim rozczarowaniu, jakim okazały się Epizody I-III, tylko cud mógł uratować sagę, która dzieje się dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... Ale wiecie co? Cuda czasem się zdarzają!

W tym wypadku cud ma na imię J.J. Abrams. To człowiek-instytucja, który z sukcesem wskrzesił inną znaną markę, jaką jest "Star Trek". Gdy po raz pierwszy obejrzałem nowego "Star Treka" pomyślałem sobie, że chciałbym zobaczyć tak nakręcone "Gwiezdne Wojny". I proszę, kilka lat później moje życzenie zostało spełnione! Oczywiście nie ma na tym świecie nic za darmo i produkcja "Epizodu VII" (a także nadchodzących kolejnych filmów) oznaczała kasację dotychczasowego uniwersum, obejmującego setki książek, komiksów czy gier. Ale chyba było warto, bo "Star Wars" oznaczają świat filmowy i ich miejsce jest na ekranach kin! To ponadczasowa bajka, która ma za zadanie łączyć pokolenia i robi to z sukcesem od prawie pół wieku. "Przebudzenie Mocy" jest z kolei otwarciem kolejnej trylogii, która - nie mam wątpliwości - dostarczy nam ogromnej ilości frajdy.

Przede wszystkim trzeba zauważyć, że "Epizod VII" wyraźnie pokazuje, jak bezsensowne były Epizody I-III. To, co dzieje się w tym filmie, w 100% pasuje do klimatu i narracji oryginalnej trylogii. Ale to nie jest zwykła kontynuacja. To po prostu nowa przygoda; wręcz całkowicie nowa, niejako "przypadkiem" dziejąca się w tym samym uniwersum. Jestem przekonany, że gdyby Epizody I-VI nigdy nie powstały, a "Przebudzenie Mocy" było pierwszym filmem "Star Wars" w historii, byłoby tak samo dobre. Co chyba najlepiej świadczy o jakości.

Nie spodziewałem się filmu nakręconego w ten sposób. Tak innego od wszystkiego, co widziałem do tej pory w tym uniwersum. Oczywiście niektóre wątki mnie nie zaskoczyły, bowiem ich źródła widnieją w wydanych lata temu (i obecnie niekanonicznych) książkach czy komiksach, ale mimo wszystko nie myślałem, że zobaczę je na ekranie. Fani "Star Wars" powinni się cieszyć, bo w pewien sposób ich marzenie się spełniło - zobaczyli ekranizację ukochanych książek z dawnego Expanded Universe (czyli świata "Star Wars" poza filmami). Oczywiście reklamowano ten film jako powrót dawnych legend, ale nie licząc Harrisona Forda, który jako Han Solo rzeczywiście wnosi coś do fabuły, cała reszta postaci (Luke Skywalker, Leia Organa, Chewbacca, C-3PO czy R2-D2) to jedynie dodatki i smaczki. Ale dzięki temu dostajemy coś świeżego, co może nas na nowo zachwycić.

Jestem pod ogromnym wrażeniem nowych postaci. Zacznijmy od głównej bohaterki, czyli Rey, granej przez początkującą aktorkę Daisy Ridley. Jestem zachwycony, że w świecie "Star Wars" główną postacią po raz pierwszy jest kobieta! I to nie byle jaka lasia, tylko konkretna babka, zaradna, inteligentna, a jednocześnie bardzo wrażliwa. To świetna postać, którą widz uwielbia od pierwszego wrażenia. A to, że ma w sobie potencjał do wielkich czynów, tylko pogłębia naszą fascynację. Bardzo, bardzo chcę ją zobaczyć na ekranie po raz kolejny. Naszej bohaterce partneruje Finn (przesympatyczny John Boyega), były żołnierz złowieszczego Imperium (znanego tu jako Najwyższy Porządek), który również - niczym dawno temu Han Solo - musi stać się bohaterem, podczas gdy wcale tego nie chce. Jego dialogi są błyskotliwe, zabawne i pełne humoru, a przy tym znakomicie zagrane. Ogląda się go z największą przyjemnością. Mamy też "tego trzeciego", czyli rebelianckiego pilota Poe Damerona (w tej roli wybitny Oscar Isaac), znakomitego kosmicznego wojownika, przy którym Luke Skywalker w myśliwcu wygląda jak turysta w awionetce. No i dodatkowo dostaliśmy godnego następcę R2-D2, czyli wspaniałego droida BB-8, który od razu podbija serce widzów (i nie tylko tych najmłodszych).

Ale żeby nie było, mamy też i nowe czarne charaktery. Główny złoczyńca Kylo Ren nie budzi niestety zbyt wielkiego przerażenia (daleko - BARDZO DALEKO - mu do Dartha Vadera czy nawet Dartha Maula), ale liczę, że to dopiero pierwsze kroki jego postaci (zwłaszcza że gra go Adam Driver, człowiek o gigantycznym talencie aktorskim). Oprócz tego są też przypominający nazistów oficerowie dawnego Imperium i nowy mroczny wódz, następca Imperatora, którego (tak jak to w poprzednich Epizodach bywało) na początku zobaczyliśmy wyłącznie w formie hologramu. Ciekawe, w kolejnych częściach zapewni nam taki koncert wrażeń, jak kiedyś Palpatine. Oby!

Zaskoczyła mnie też głębia "Przebudzenia Mocy". To chyba przede wszystkim film familijny, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Opowiada o relacjach rodzinnych, więzach dzieci z rodzicami, a także wyborach (dobrych i złych), jakie muszą podejmować młodzi ludzie. Cieszy mnie ta zmiana, bo dotychczas w "Gwiezdnych Wojnach" bohaterowie praktycznie nie mieli na nic wpływu, płynąc z nurtem przeznaczenia. Tutaj czuć, że to co się dzieje, to ich decyzja i ich wybór - co jest bardzo mądrą lekcją dla współczesnej młodzieży. Pod tym względem "Epizod VII" daje od siebie coś więcej, niż tylko znakomite efekty specjalne, scenografię czy fabułę.

Jestem zadowolony z nowego świata "Star Wars", choć oczywiście to nie jest dokładnie ten świat, który przez wiele lat kochałem i zgłębiałem. Ale fakt, że coś jest inne, nie oznacza że jest złe. Muszę się przyzwyczaić do nowego uniwersum i - tak jak główna bohaterka - znowu przebudzić w sobie Moc. Czuję, że będzie warto.

Wniosek: Świetny film, aczkolwiek inny od tego, co do tej pory znaliście.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"In the Heart of the Sea" ("W Samym Sercu Morza")

"In the Heart of the Sea" ("W Samym Sercu Morza")

O czym to jest: Prawdziwa historia statku Essex, na podstawie której powstał "Moby Dick".

w samym sercu morza film recenzja plakat moby dick

Recenzja filmu:

XIX-wieczna powieść "Moby Dick" autorstwa Hermana Melville'a to jeden z kanonów amerykańskiej literatury. Większość z was zapewne słyszała o przygodach Izmaela i kapitana Ahaba, polujących na białego wieloryba (a konkretnie kaszalota). Mało jednak osób zdaje sobie sprawę, że ta historia (choć oczywiście nie w takim kształcie) wydarzyła się naprawdę. O tym właśnie opowiada "In the Heart of the Sea" - to nie ekranizacja "Moby Dicka", ale bardzo wierna historia wielorybniczego statku Essex, zatopionego przez kaszalota w 1820 roku. Jednak to przede wszystkim, podobnie jak "Unbroken" czy "Cast Away", historia o przetrwaniu i sile ludzkiego ducha w okrutnych, absolutnie niesprzyjających okolicznościach. 

Polowanie na wieloryby uważam za jeden z największych grzechów ludzkości, porównywalny do wycinania lasów deszczowych w Amazonii i Indonezji. Bezsensowna rzeź tych majestatycznych ssaków była wydarzeniem bez precedensu i niestety trwa po dziś dzień. Dla wielorybiego tłuszczu wybito miliony tych wspaniałych zwierząt. Historia "In the Heart of the Sea" rozpoczyna się na początku XIX wieku, gdy przemysł wielorybniczy pracował pełną parą, głównie za sprawą Amerykanów. I jak przystało na film uznanego reżysera Rona Howarda, wszystko jest tu pokazane bez zarzutu - realia epoki, początki światowego handlu, układy i relacje społeczne pochodzące jeszcze z XVIII wieku, a także szczegóły życia na statku wielorybniczym. To bez wątpienia znakomita okazja, by poznać tą (niestety niechlubną) część ludzkiej historii. W ogóle pod względem technicznym film jest świetny - scenografia, efekty specjalne, krajobrazy, stada wielorybów... Super! Ale niestety nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to film bardzo dobry.

W głównej roli gra Chris Hemsworth, który chyba już zawsze będzie znany głównie jako tytułowy "Thor". Przystojny jak diabeł, ale niestety niespecjalnie wybitny pod względem aktorskim. Albo może ujmę to inaczej - jest poprawny, choć większość jego ról jest identyczna. Lecz to nie Hemsworth jest tu problemem, tylko brak emocji. I to nie tylko jego, ale całego filmu. Niestety nie czułem w kinie żadnego napięcia, poruszenia czy przejawów troski o los bohaterów. Akcja sobie leciała, mijały minuty, a ja siedziałem obojętny jak głaz. Obawiam się, że to bardzo poważny zarzut w stosunku do filmu, a zwłaszcza dramatu. Zdaję sobie oczywiście sprawę, jak trudno jest przedstawić perypetie rozbitków dryfujących po bezkresnym oceanie (choć udało się to zrobić w "The Bounty" i w pewnym stopniu np. we wspomnianym "Unbroken"). Niemniej chciałem przejąć się bohaterami, wgryźć emocjonalnie w walkę o przetrwanie, ciężkie moralne dylematy czy siłowanie człowieka z naturą. Niestety nie otrzymałem tego.

Na szczęście film jest ciekawe przedstawiony jako flashback z perspektywy Hermana Melville'a (znakomity Ben Whishaw, który szturmem bierze kolejne role), spisującego relację rozbitków z Essex. Ale tak czy siak, po takim reżyserze jak Ron Howard spodziewałem się więcej.

Wniosek: Technicznie bez zarzutu, ale pozbawione dramaturgii.


"V" [1983]

"V" [1983]

O czym to jest: Reptilianie atakują Ziemię.

V 1983 serial miniserial recenzja plakat goście

Recenzja serialu:

Serial "V" to rzecz niezwykła. Oto bowiem rzeczywistość prześcignęła fikcję! Serial o jaszczuropodobnych kosmitach przebranych za ludzi, którzy atakują Ziemię by podstępem przejąć nasze zasoby, stała się tak popularna, że do dziś tysiące ludzi wierzą... że to prawda. Jeśli słyszeliście o Reptilianach, to wiecie o czym mowa, a jeśli nie, to wrzućcie sobie to słowo w Google. Zaręczam, że to jedna z najbardziej absurdalnych teorii spiskowych w dziejach, a swoją popularność zawdzięcza między innymi temu - skądinąd bardzo ciekawemu - serialowi.

Dzisiejszy widz będzie Reptilian kojarzył głównie z rebootu tejże produkcji, również zatytułowanej "V" i nakręconej w 2009 roku. Ale dziś skupimy się na oryginale, który moim zdaniem jest o niebo lepszy, nie licząc paru archaicznych elementów. Efekty specjalne pozostawiają wiele do życzenia, stanowiąc kombinację technologii modeli (niestety słabo wykonanych) oraz staromodnej animacji. Dodatkowo sceny akcji są kręcone bez żadnej choreografii, na skutek czego podczas strzelanin statyści biegają po ekranie jak oparzeni, wymachując lufami na prawo i lewo. Ale jeśli pominiemy te aspekty techniczne (w końcu obowiązywał tu budżet telewizyjny rodem z lat 80.), to dalej robi się naprawdę świetnie.

Oto na Ziemię przylatują kosmici. Wyglądają jak ludzie, są mili i bardzo chcą nam wszystkim pomóc - wyleczyć z chorób, zlikwidować przestępczość, polepszyć jakość życia. Niestety tylko niektórzy zauważają, że w ten sposób krok po kroku przejmują nad nami władzę, podbijając nas bez jednego strzału. A ich prawdziwe motywy są znacznie bardziej drapieżne, bowiem to tak naprawdę nie ludzie, a jaszczury w ludzkiej skórze! Nieliczni świadomi tworzą Ruch Oporu z charyzmatycznym dziennikarzem i uroczą panią doktor na czele. I przyznaję, że wspomniana dwójka stanowiła bardzo udany duet protagonistów, który oglądało się z przyjemnością. Zadziorni, odważni, pomysłowi, cało wychodzący z największych tarapatów. To lubię i tego oczekuję od dobrego, przygodowego science fiction! Dzięki nim fabuła "V" nie zatrzymywała się w miejscu, przynosząc nam coraz to nowe zagrożenia i nowe (choć czasem naiwne) metody pokonywania paskudnych gadów.

Jednak to, co w tej produkcji podoba mi się najbardziej, to analogie. Nie bez powodu symbol kosmitów przypomina swastykę, a oni sami (w większości) stanowią ucieleśnienie ideału białej rasy. Dodajmy do tego motywy kolaboracji młodych, zaślepionych kultem siły Ziemian, wszechobecną propagandę, nachalną i nieznoszącą sprzeciwu ideologię... sami rozumiecie, o co chodziło twórcom. I wyszło im to znakomicie - wizja pozornie przyjaznych "przybyszów" jest tak realna, że nie mogę wykluczyć, iż gdyby zdarzyła się naprawdę, to ich inwazja mogłaby tak wyglądać. Faszyzm, niestety, odradza się raz za razem niczym hydra, czego najlepszym dowodem są współczesne europejskie i amerykańskie nastroje społeczne. 

W serialu "V" jest klimat, a to najważniejsze. Klimatyczne produkcje przetrwają każdą próbę czasu, nawet jeśli ich forma staje się przestarzała. Polecam wam do obejrzenia zwłaszcza dwie pierwsze miniserie (późniejszy serial jest już słabszy). Naprawdę warto.

Wniosek: Przestarzałe w formie, ale wciąż niezłe i ciekawe science fiction.


"Blood & Oil"

"Blood & Oil"

O czym to jest: Gorączka ropy naftowej w Północnej Dakocie.

blood & oil serial recenzja don johnson

Recenzja serialu:

Serial "Blood & Oil" określany jest mianem soap opera, czyli klasycznej opery mydlanej. I potwierdzam, że jest to najlepsze podsumowanie poziomu tej produkcji. Przy okazji trwającej od kilku lat gorączki ropy w Dakocie, telewizja ABC postanowiła nakręcić nawiązujący tematycznie serial. Zaprezentowano więc bogaty ród nafciarzy z Donem Johnsonem na czele, jego zepsute bogactwem dzieci, a także młode, żądne pieniędzy małżeństwo, które dopiero co przybywa do Dakoty. Dobry przepis na tasiemiec? Dla miłośników telenoweli, owszem.

"Blood & Oil" ma taki sam problem jak "Arrow" - wszyscy są tu piękni i młodzi, niemal żywcem wyjęci z okładek kolorowych czasopism. Dwójka głównych bohaterów zamiast szukać ropy, mogłaby z powodzeniem pracować w agencjach modelingu i zgarniać za to ciężkie pieniądze. Podobnie dzieci głównego nafciarza; ba, nawet właścicielka miejscowego saloonu wygląda jak żywcem wyjęta z rozkładówki "Playboya". Mamy więc typowy ukłon w stronę prostej amerykańskiej widowni, która lubi oglądać pięknych i młodych otoczonych wielką kasą (znacie to z "Mody na Sukces" albo "Dallas"). Niestety nie ma tu praktycznie akcji, wszelkie konflikty i dylematy są płytkie i papierowe, gra aktorska nie powala, a każdy odcinek kończy się zawieszeniem akcji, aby widz koniecznie chciał obejrzeć następny. 

Dodajmy jeszcze, że twórcy w bardzo nachalny sposób kreują ten serial na współczesny western. Są więc bogaci magnaci, niegrzeczni kowboje (tu zastąpieni przez nafciarzy), saloon, poczciwy szeryf, Indianie (tych jest nawet sporo) i klimat błyskawicznie rozwijającego się miasta. Taki american dream, tylko że zamiast złota jest ropa. Rozumiem ten zabieg, ale jeśli lubicie neo-westerny, to lepiej obejrzyjcie sobie "Breaking Bad". Owszem, jeśli nie ma nic innego w telewizji, to "Blood & Oil" nie przeszkadza i może sobie lecieć. Ale mi osobiście zdecydowanie szkoda na to czasu, podczas gdy wokół jest tyle (o wiele ciekawszych) produkcji.

Wniosek: Typowa opera mydlana. Wyłącznie fani gatunku będą zadowoleni.


"Bridge of Spies" ("Most Szpiegów")

"Bridge of Spies" ("Most Szpiegów")

O czym to jest: Amerykański adwokat pośredniczy w wymianie szpiegów w podzielonym Berlinie.

most szpiegów film recenzja plakat tom hanks steven spielberg

Recenzja filmu:

Widzieliście jakikolwiek film Spielberga? Mogę się założyć, że tak. Większość z dzieł tego najsłynniejszego amerykańskiego reżysera jest niestety do siebie bardzo podobna. Nie oznacza to, że są złe... tylko po prostu w oczach wprawnego widza mają identyczną formę. Tak też jest w przypadku "Mostu Szpiegów", którym niczym mnie nie zaskoczył, ale też nie rozczarował. Bądź co bądź Spielberg to porządna marka. Zatem sprawdźmy, czy film spełnia podstawowe zasady spielbergowej rozrywki:

1) Tom Hanks: obecny. Od dawna wiadomo, że panowie prywatnie bardzo się przyjaźnią, a Hanks bardzo często występuje w jego produkcjach. Oczywiście w każdej roli od czasów "Forresta Gumpa" Hanks jest identyczny, więc równie dobrze grane przez niego postacie mogłyby się nazywać Tom Hanks. Gwarantuję, że nie byłoby żadnej różnicy.
2) Melancholijne zdjęcia Janusza Kamińskiego: obecne. Drugim kumplem Spielberga jest polski operator, który (niestety) od czasów "Szeregowca Ryana" przestał eksperymentować z formą i po prostu robi solidną pracę kamerą. Sam nie wiem, czy to dobrze, bo przez to czuję się jakbym oglądał kolejny odcinek serialu. Odnoszę czasem wrażenie, że Kamiński najchętniej nie wychodziłby z sali sądowej, kręcąc wyłącznie mowy prawników z każdego możliwego kąta.
3) Nastrojowa muzyka na wzór melodii US Army: obecna. Te ciche trąbki grane na smutną nutę znacie z filmów, w których występują sceny pogrzebów amerykańskich wojaków. Spielberg bardzo lubi takie klimaty. Dodają jego produkcjom dostojności. Szkoda tylko, że są wtórne.
4) Kult amerykańskich wartości: obecny. Cóż, Steven Spielberg to druga strona tego samego medalu co Michael Bay. O ile Bay nachalnie pokazuje gwiaździsty sztandar na tle wielkich eksplozji, to Spielberg robi to bardziej subtelnie, choć w rzeczywistości chodzi o to samo. Oto wielka propagandowa pochwała najwspanialszego kraju świata, gdzie sprawiedliwość zawsze triumfuje, Konstytucja to rzecz święta, a zwykły Tom Hanks zdolny jest do wielkich czynów. God bless America.

Uwodniliśmy więc, że "Bridge of Spies" to typowy, solidny kawałek amerykańskiego kina. Szczęśliwie ogląda się to dobrze. Akcji jak zwykle jest jak na lekarstwo, ale też jej nie brakuje, bo cały film opiera się na dobrej kreacji Hanksa, równym tempie i porządnym wykonaniu. Zdjęcia Berlina z czasów stawiania Muru Berlińskiego robią wrażenie na polskiej widowni, zwłaszcza że w dużej części kręcono je we Wrocławiu. Znakomita jest również kreacja Marka Rylance'a jako radzieckiego szpiega - przepełnionego stoickim, wręcz psychopatycznym spokojem. Zdecydowanie wolę taką kreację szpiega od dowolnego Jamesa Bonda czy Ethana Hunta z "Mission Impossible"

Jeśli szukacie solidnego, dobrego filmu na wieczór, to "Bridge of Spies" nadaje się w sam raz. Szkoda tylko, że nie ma w tej produkcji nic nowatorskiego. Ale z drugiej strony, gdyby wszyscy szli w awangardzie, to kto wykonywałby filmową pracę u podstaw?

Wniosek: Typowy, porządny Spielberg. Jak zawsze dobrze się ogląda.


"Macbeth" ("Makbet")

"Macbeth" ("Makbet")

O czym to jest: Ekranizacja jednej z najsłynniejszych sztuk Szekspira.

makbet film recenzja szekspir michael fassbender

Recenzja filmu:

Oglądaliście "Valhalla Rising"? Jeśli tak, to wiecie już jaki jest "Makbet". Wizualnie, stylistycznie i w przekazie to wręcz kopiuj-wklej wspomniany film o Wikingach. Nie spodziewałem się, że w takiej formie ktoś kiedyś zekranizuje sztukę Szekspira. Spodziewałem się czegoś bardziej osadzonego "w realiach", tak jak moje ulubione ekranizacje "Hamleta" z Melem Gibsonem i "Henryka V" Kennetha Branagha. A tu taka niespodzianka!

To bardzo mistyczna wizja szekspirowskiego "Makbeta". Michael Fassbender dawał z siebie wszystko, i choć może nie była to rola godna Oscara, to naprawdę mu wyszło. Surowy, dziki krajobraz północnych krańców Szkocji, połączony z wieczną mgłą i wichrami tworzył niezwykły, psychodeliczny klimat, pogłębiający szaleństwo głównego bohatera. Dużo tu było zabawy obrazem, montażem i ustawieniem kamery. Choć dialogów, jak na Szekspira, wręcz mało! Niemniej ta ekranizacja, jeśli chodzi o przebieg akcji, jest niemal kropka w kropkę zgodna ze sztuką. Jest brudno, jest krwawo i jest barbarzyńsko, zgodnie z realiami XI-wiecznej Szkocji. Otwierająca film scena bitwy jest wręcz ogłuszająca od ryku walczących armii - naprawdę zrobiło to na mnie wrażenie, mimo że widziałem przecież setki podobnych scen. 

O Fassbenderze wypowiedziałem się już pozytywnie, więc teraz kilka słów o Lady Makbet granej przez Marion Cotillard. Aktorka jest z niej znakomita, co do tego nie ma wątpliwości, i taka też jest jej Lady Makbet - okrutna, wyrachowana i niezwykle niebezpieczna. Mam jednak zarzut do twórców o wybielenie jej postaci. Ze sztuki wynika jasno, że to ona była tą złą, a Makbet stanowił po prostu kolejną z jej ofiar. Tu jednak Lady po prostu spuszcza go ze smyczy, ale zło pochodzi wewnętrznie od samego Makbeta. Ciekawa interpretacja, ale nie wiem, czy mi do końca pasuje. Za to jestem pełen podziwu, jak twórcy rozwiązali kwestię Lasu Birnamskiego podchodzącego pod mury zamku. Naprawdę, dla tej sceny warto zobaczyć film. No i na sam koniec muszę wspomnieć o moim ulubionym filmowym zakapiorze, czyli Seanie Harrisie w roli Macduffa. Jego nigdy zbyt wiele na ekranie!

To bardzo dobra ekranizacja "Makbeta". Zasługuje na to, by zapisać się w historii kina. Polecam, bo Szekspira (i jego adaptacje) po prostu wypada znać.

Wniosek: Świetne, krwawe, psychodeliczne.


"Star Wars Episode III: Revenge of the Sith" ("Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów")

"Star Wars Episode III: Revenge of the Sith" ("Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny zemsta sithów film recenzja george lucas

Recenzja filmu:

I oto nadszedł film, który zwieńczył tzw. Nową Trylogię, czyli Epizody I-III Sagi "Star Wars". Po rozczarowującym "Mrocznym Widmie" i nierównym "Ataku Klonów", w końcu mieliśmy otrzymać coś wartego klasycznych filmów: opowieść o upadku Republiki, powstaniu Imperium, zagładzie Rycerzy Jedi i przemianie głównego bohatera w budzącego grozę Dartha Vadera. Przy takim potencjale opowieści teoretycznie nie dało się tego popsuć, prawda? Heh.

"Zemstę Sithów" mogę w pewien sposób porównać do polskiej szmiry "1920 Bitwa Warszawska". Obydwie produkcje składają się w większości z dobrze nakręconych pojedynczych scen, które zmontowano w sposób tragiczny, miałki i pozbawiony jakiegokolwiek polotu. Ot po prostu wystarczyłby inny reżyser i cud - film dałoby się oglądać! Ponadto w obydwu przypadkach gra aktorska głównej żeńskiej postaci woła o pomstę do nieba. To, co zrobiła Natalie Portman w "Zemście Sithów" z postacią Padmé, to nawet nie jest porażka. To albo celowy sabotaż, albo absolutna dyskwalifikacja jej talentu aktorskiego (co jest niezłą zagadką, bo przecież dostała Oscara za znakomitą rolę w "Czarnym Łabędziu"). Jestem w stanie uwierzyć w wersję z sabotażem, bowiem Portman próbowała przed rozpoczęciem zdjęć zerwać kontrakt i wykręcić się z filmu, tyle że jej na to nie pozwolono. Więc zagrała. Czy może raczej nie zagrała. Wątek "romantyczny" w "Zemście Sithów" jest tak zły, że nic - nawet fekalne żarty "Mrocznego Widma" - nie było w stanie upaść niżej. Dialogi szorują po dnie, akcja jest czerstwa, psychologia postaci niewiarygodna, a całość niestrawna. To naprawdę spieprzony film!

Ewan McGregor robił co mógł, by uratować produkcję, choć honorowym obrońcą tym razem okazał się Ian McDiarmid w roli przyszłego Imperatora. Jego rola jako jedyna jest wiarygodna i ogląda się ją z przyjemnością. Cała reszta, czyli wrzeszczący niczym dziewczynka Samuel L. Jackson, histeryczny Hayden Christensen czy Natalie Portman "tracąca wolę życia", zasługują na całkowitą pogardę ze strony widza. A są tu przecież fajnie nakręcone sceny: ostatni zmierzch na Coruscant dla Zakonu Jedi, pojedyncze sceny Rozkazu 66, marsz na Świątynię, finalny zachód słońca na Tatooine... Tu naprawdę był potencjał! Ale żeby tak go zmarnować, tak popsuć, to po prostu się w głowie nie mieści. Nawet dwie finałowe walki na miecze świetlne są zbyt przekombinowane. Fruwanie na kablach nad jeziorem lawy czy skakanie po lożach w Senacie może fajnie wyglądały w scenariuszu, ale na ekranie... Czasem mniej oznacza więcej, a tego George Lucas najwyraźniej nie rozumie. Jak ja się cieszę, że nie ten człowiek nie będzie już kręcił filmów! Jest wspaniałym wizjonerem, znakomitym producentem, ale reżyserem po prostu marnym. Ot i wszystko.

Szkoda, że "Zemsta Sithów" nie uratowała Nowej Trylogii. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że w dobie wszechobecnej mody na rebooty, i te trzy filmy doczekają się kiedyś nowej wersji. Gorzej być nie może.

Wniosek: Potworne zaprzepaszczenie potencjału. Wyszedł zwykły gniot!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring" ("Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia")

"The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring" ("Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia")

O czym to jest: Bohaterowie wyruszają na wyprawę, by zniszczyć złowrogi Pierścień.

władca pierścieni drużyna pierścienia film recenzja plakat tolkien jackson

Recenzja filmu:

"Drużyna Pierścienia" jest dla mnie świetnym wyznacznikiem tego, jak przez lata zmieniają się gusta i podejście do tego, co się widzi na ekranie. Gdy zobaczyłem ten film po raz pierwszy w 2001 roku, miałem 16 lat, a moją głowę zajmowała wizja książkowego świata Tolkiena, w którym zaczytywałem się od dzieciństwa. Oczywiście, jak wielu fanów w tym okresie, byłem pod wieloma względami rozczarowany zmianami, jakie Peter Jackson poczynił w stosunku do oryginału. Ale lata mijały, a ja rozumiałem coraz więcej. I teraz, z ręką na sercu, mogę nazwać "Drużynę Pierścienia" obrazem fantastycznym i prawdopodobnie moją ulubioną z sześciu części! 

Jedno trzeba oddać Jacksonowi i jego nowozelandzkiej ekipie: mało kto, czytając teraz Tolkiena, będzie widział bohaterów inaczej niż za pomocą twarzy obecnych tu aktorów. Czy możemy sobie wyobrazić innego Froda niż Elijaha Wooda? Albo innego Gandalfa niż Iana McKellena, Boromira/Seana Beana czy Galadrielę/Cate Blanchett? Nowa Zelandia już na zawsze pozostanie Śródziemiem, a Peter Jackson tym, który pokazał ją światu. Co jednak najważniejsze, mimo ponad piętnastu lat na karku, "Drużyna Pierścienia" wciąż jest obrazem świeżym, dynamicznym i wytrzymującym próbę czasu, nawet w zakresie efektów specjalnych. Główna w tym zasługa niesamowitej, powalającej scenografii, w której maksymalna liczba rzeczy była prawdziwa. Kostiumy, budowle, krajobrazy, rekwizyty - gdzie tylko dało się coś zbudować za pomocą drewna, stali czy kamienia, tak też robiono. Efekty CGI pojawiają się zazwyczaj na trzecim planie, podkreślając niesamowitą głębię i poczucie wielkiej przygody. 

Przygody, która podobnie jak w "Niezwykłej Podróży", rozpoczyna się w sielskim Shire, a prowadzi do ciemnych, mrocznych zakątków fantastycznej krainy Śródziemia. W tej części, oprócz wspomnianego Shire, odwiedzamy też królestwa elfów Rivendell i Lothlórien, a także moją ulubioną lokalizację, Morię. I właśnie za to miejsce kocham ten film: starożytną, potężną, pełną tajemnic Morię, przy której Erebor z "Hobbita" wygląda jak domek letniskowy. Oczywiście ten film nie byłby tak dobry bez cudownych kreacji aktorskich, których nie sposób wymienić tu w całości. Każdy z dziewięciu członków Drużyny jest dobrany idealnie, prezentując archetypy standardowego elfa, krasnoluda, wojownika, czarodzieja etc., które przeszły na zawsze do historii popkultury. Pod tym względem nie ma wątpliwości: cała trylogia "Władcy Pierścieni" to filmy kultowe. 

O ile trzy części "Hobbita" to radosne filmy przygodowe, które można znać lub nie, to "Władcy Pierścieni" po prostu nie wypada nie znać. Co daję pod rozwagę wszystkim tym, którzy jeszcze tego nie obejrzeli.

Wniosek: Archetyp idealnego filmu fantasy. Bez zarzutu.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Śródziemiu! >>>


"Star Wars Episode II: Attack of the Clones" ("Gwiezdne Wojny: Atak Klonów")

"Star Wars Episode II: Attack of the Clones" ("Gwiezdne Wojny: Atak Klonów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny atak klonów film recenzja plakat natalie portman

Recenzja filmu:

Niedawno napisałem parę (miejscami dość cierpkich) słów na temat Epizodu I "Gwiezdnych Wojen", czyli "Mrocznego Widma". Teraz przyszedł czas na część drugą, która - i uważam tak do dziś - miała najlepsze trailery i obiecywała powrót świata "Star Wars" na bardziej poważne, intrygujące tory. Po żenującym, dziecinnym spektaklu poprzedniej części, nadeszła najwyższa pora na dobrą space operę, bez dzieci, bez fekalnych gagów i bez absurdalnych efektów specjalnych. A co dostaliśmy? Romansidło w kosmosie...

Ot i cały problem z "Atakiem Klonów" (który, swoją drogą, ma najbardziej marny tytuł z całej Sagi - "Atak Klonów" - serio???). Możemy go podzielić na trzy różne linie fabularne - kryminał, romansidło i film wojenny. Pierwszy jest fantastyczny i nie mam co do niego zastrzeżeń, wyszło z tego takie kosmiczne kino o policjantach i złodziejach, z pościgami i zwrotami akcji jak z dobrych filmów lat 90. A wizja Coruscant, planety-miasta w scenerii nocnej, to miód na moje oczy. O drugiej części filmu, czyli romansidle, pragnę zapomnieć jak najprędzej. Tak żenującej, marnej, płaskiej i dennej gry aktorskiej nie widziałem od czasów polskiego kina! Wszystkie sceny na Naboo, czyli turlanie się po łące wśród pasących się kleszczy, rozmowy o piasku, nie-wyznawanie sobie miłości przy kominku w obcisłej lateksowej sukience, popłakiwania głównego bohatera na temat tego, jak go nikt nie rozumie... Serio, ktoś czytał scenariusz przed rozpoczęciem zdjęć? I kto go w ogóle napisał, czternastolatek? Nie pomaga Hayden Christensen w głównej roli Anakina Skywalkera, którego repertuar min ogranicza się do ślinienia się albo patrzenia z byka, ani też Natalie Portman, która (wiemy to z materiałów dodatkowych) stanowczo protestowała przeciwko graniu na tle zielonego ekranu. I TYLKO zielonego ekranu, bo nie licząc kostiumów i pojedynczych gadżetów nic tu nie jest prawdziwe! Wszystko jest komputerowe, nie ma scenografii, a więc nie ma klimatu! To takie "Sanctuary", tylko za o wiele większą kasę i z zerowym humorem. Uwierzcie mi, nie da się tego oglądać...

No i jest część trzecia, czyli film wojenny. Zaczyna się dobrze, wygląda na ogół dobrze (bo dużo Jedi, trup ściele się gęsto, są miecze świetlne, jest Christopher Lee i tempo). Gdyby tylko tak wyciąć stamtąd Natalie Portman, zamienić komputerowe klony na aktorów w zbrojach (serio, to nie takie trudne, ludzie robią takie zbroje w domu w wolnym czasie), to byłoby całkiem nieźle. Tak w zasadzie, to gdyby skasować wszystkie sceny na Naboo i zostawić resztę tak jak jest, mógłby wyjść z tego znośny film. A tak ma żenujący środek, na którym możemy iść na pół godziny na spacer z psem, wrócić i nic nie stracić z fabuły (miałem tak kiedyś na filmie "American Beauty"). To wręcz smutne, jak marnuje się taki potencjał.

Sytuację ratuje nieco Ewan McGregor w mojej ulubionej wersji Obi-Wana Kenobiego - skutecznego i pewnego siebie Rycerza Jedi, takiego galaktycznego policjanta prowadzącego śledztwo kryminalne. Christopher Lee jako Hrabia Dooku również jest znakomity. Nie ma wprawdzie takiego kopa jak Darth Maul w pierwszej części, ale za to dodaje prawdziwej elegancji, jakiej w dziecinnym "Mrocznym Widmie" wyraźnie zabrakło (ach, jakby tak tylko wyciąć z tego filmu niedorzecznego, skaczącego po ścianach Yodę...). Szkoda, że dostaliśmy tylko stek wysmażony z jednej strony, a z drugiej całkiem surowy. Bo coś takiego, nawet przy najlepszych intencjach, w całości nie będzie dobrze smakować.

Wniosek: Gdyby wyciąć środek, byłoby nieźle.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"Slow West"

"Slow West"

O czym to jest: Nastolatek szuka na Dzikim Zachodzie utraconej miłości.

slow west film recenzja plakat michael fassbender

Recenzja filmu:

Western nie umarł. O nie, wręcz przeciwnie. Czasy drugiej połowy XIX-wieku na amerykańskim Dzikim Zachodzie wciąż kryją w sobie mnóstwo fantastycznych historii, czego dowodem niech będą chociażby tegoroczny, rewelacyjny "The Homesman" czy tarantinowskie "Django" i "The Hateful Eight". Nowozelandzki western "Slow West" dołącza do tego zaszczytnego grona.

Michael Fassbender ma swoje pięć minut w Hollywood. Lada dzień na ekrany wejdzie "Makbet" z jego udziałem, a tu czeka na nas taka niespodzianka. W "Slow West" Fassbender gra cynicznego łowcę nagród o złotym sercu, który przygarnia (choć nie bezinteresownie) nastolatka ze Szkocji, szukającego utraconej miłości. Wspólnie przemierzają groźne, surrealistyczne ostępy Dzikiego Zachodu, przeżywając po drodze sporo przygód. "Slow West" to lekko psychodeliczna, lekko groteskowa, ale przede wszystkim dojrzała historia o idealistach i tym, jak bolesne bywa dla nich zderzenie z rzeczywistością. Młody szkocki szlachcic (w tej roli znakomity Kodi Smit-McPhee, którego karierę śledzę uważnie od czasów "Drogi"), widzi świat Dzikiego Zachodu przez różowe okulary i nic, nawet okrutne widoki mordów, gwałtów, bezprawia i grabieży, nie są w stanie pozbawić go sensu życia. Z kolei Fassbender, starając się utrzymać go przy życiu, próbuje odnaleźć własną duszę. Tyle jeśli chodzi o przekaz, aczkolwiek myślę, że wielu widzów odczyta to nieco inaczej (może nie aż tak dosłownie).

Film to przykład solidnej rzemieślniczej roboty. "Slow West" rzeczywiście jest "slow", akcja rozkręca się powoli, kapiąc z ekranu scena po scenie. Nie ma tu zbyt wielu dialogów, zresztą nie ma na nie miejsca, bo cały obraz trwa niecałe półtorej godziny. Ale to wystarczy, byśmy zrozumieli przekaz świata, który miał być Nowym, a okazał się być przechowalnią tego, co w Starym najgorsze. Nie myślcie jednak, że brakuje tu akcji - co to, to nie. Trup ściele się gęsto, a finałowa konfrontacja przynosi zupełnie nieoczekiwane rezultaty. Mimo to "Slow West" nie jest tak depresyjne jak wspomniany "The Homesman", głównie dzięki grotesce i sporej dawce czarnego humoru. Stara się nam przekazać coś ważnego o otaczającym nas świecie, a ja takie filmy zawsze cenię.

Nie jest to może arcydzieło, ale to naprawdę solidny obraz. Może mógłby mieć więcej głębi, ale wtedy zatraciłby swój "powolny" klimat. Poza tym to warto zobaczyć, jak tolkienowskie krajobrazy Nowej Zelandii udają Dziki Zachód.

Wniosek: Niezły western. Na kwasie.


"The Hobbit: An Unexpected Journey" ("Hobbit: Niezwykła Podróż")

"The Hobbit: An Unexpected Journey" ("Hobbit: Niezwykła Podróż")

O czym to jest: Krasnoludy wyruszają na wyprawę do Samotnej Góry.

hobbit niezwykła podróż film recenzja plakat martin freeman

Recenzja filmu:

Korzystając z niedawnej premiery rozszerzonej wersji "Bitwy Pięciu Armii" na Blu-ray, postanowiłem napisać zaległą recenzję pierwszej (póki co) części sagi o Śródziemiu. Gdy ogłoszono plany ekranizacji "Hobbita" autorstwa J.R.R. Tolkiena, nikt nie spodziewał się, że rozrośnie się ona do trzech filmów. W końcu jak to możliwe, by z krótkiej książki dla dzieci zrobić aż trzy produkcje? Zaręczam jednak, Peter Jackson i jego filmowa załoga podołali zadaniu. 

"Niezwykła Podróż", tak jak kiedyś "Drużyna Pierścienia", miała za zadanie wprowadzić nas w klimat niezwykłej, fantastycznej przygody. I z całą pewnością jej się udało. To chyba najlżejszy z sześciu filmów, najbardziej radosny i skupiony na czystej, nieskrępowanej przygodzie. Hobbit Bilbo Baggins, żyjący wygodnie domator, na skutek złośliwego żartu czarodzieja doświadcza inwazji krasnoludów do własnego domu, w skutek czego wyrusza na wyprawę, by pomóc im odzyskać dawne królestwo w Samotnej Górze. No i przy okazji pokonać smoka. Już pierwsze sceny filmu, pokazujące zagładę dawnego Ereboru, wbijają w fotel. Zastosowano tu stary trik: zamiast pokazywać bestię Smauga w całej okazałości, widzimy tylko kawałek ogona, łapy, błysk ostrych zębów, ziejącą ogniem paszczę... Takie zagrywki budują klimat i cieszę się, że Peter Jackson o tym pamięta. Gdy już przechodzimy do Bilba i krasnoludów z radością przekonujemy się, że tak jak we "Władcy Pierścieni", i tutaj twórcy stanęli na wysokości zadania. Scenografia, kostiumy, charakteryzacja, dialogi, gra aktorska... naprawdę nie ma tu słabego punktu! Krasnoludy wyglądają cudownie, a co ważniejsze każdy z nich jest inny, co przy trzynastu aktorach nie było wcale takie proste. Moim ulubieńcem od samego początku został Bofur, ale chyba reżyser podzielał moje odczucia, bo jest go statystycznie najwięcej na ekranie. 

Jak przystało na dobre fantasy nie brakuje żartów, niezwykłych przygód, wychodzenia bez szwanku z najgorszych sytuacji, czy nawet piosenek. To prawdziwe kino familijne! Krytycy, zarzucający brak realizmu w niektórych scenach (np. przy ucieczce z Miasta Goblinów), chyba zapomnieli, jakiego rodzaju film oglądają. Martin Freeman w roli Bilba jest wręcz wspaniały. Pogodny, walczący z własnymi słabościami, ale też i bardzo odważny. Zdecydowanie wolę go ponad Froda, a z hobbitów może jedynie Sam wzbudzał we mnie większą sympatię. Richard Armitage w roli Thorina wręcz porażał królewskim obliczem od pierwszej sceny. Nie dziwię się temu znakomitemu aktorowi, że zrezygnował z gry w "Strike Back" na rzecz "Hobbita". Przy całej mojej sympatii do tego serialu, takie filmy jak "Hobbit" trafiają się raz na dekadę. Podobnie cieszę się, że producenci pozwolili, by Martin Freeman dokończył zdjęcia na planie "Sherlocka", zanim przeniósł się do Nowej Zelandii. Nie wyobrażam sobie, by ktoś lepiej mógł zagrać Bilbo Bagginsa (Peter Jackson myślał tak samo, bo Freeman był jego pierwszym wyborem do tej roli - mimo przeprowadzenia pełnego castingu nie udało się znaleźć nikogo lepszego). Ze smaczków powraca do nas Gollum (czy raczej: pojawia się po raz pierwszy), bowiem do gry wchodzi Pierścień, który odegra tak ważną rolę w późniejszych filmach. 

Mogę zaręczyć, że "Niezwykła Podróż", nie licząc kilku drobnych zmian, jest niemal kropka w kropkę wierna stylistyce "Władcy Pierścieni", wliczając w to obecność tych samych aktorów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, by w tym samym stylu zekranizowano kiedyś "Silmariliona".

Wniosek: Wspaniałe, radosne, żywe fantasy. Film, który nigdy się nie znudzi.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Śródziemiu! >>>


"Casino Royale"

"Casino Royale"

O czym to jest: Agent 007 musi wygrać turniej w pokera.

james bond 007 film recenzja daniel craig eva green

Recenzja filmu:

Zaczynamy recenzowanie najnowszego cyklu o przygodach Agenta 007, w którym szóstym w historii Jamesem Bondem został Daniel Craig. Nowa seria, rozpoczynająca się od ekranizacji pierwszej bondowej powieści Iana Fleminga, czyli "Casino Royale", miała stanowić nowe otwarcie dla przygód najsłynniejszego szpiega w historii kina. Nie jest to jednak pierwsza ekranizacja tej książki - poprzednie miały miejsce w 1954 i 1967 roku, ale nie są uznawane jako "kanoniczne" filmy o Bondzie. Rozpoczęcie przygód Craiga właśnie od tej historii miało znaczenie symboliczne. Agent 007 miał zyskać nowy, poważniejszy wymiar, pozbawiony groteskowego technologicznego szaleństwa, które osiągnęło szczyt w filmach z Piercem Brosnanem. To miał być film o Bondzie, ale skupiony bardziej na nim jako na człowieku z krwi i kości. A jak wyszło?

Opinie w internetach są dosyć zgodne: może i Daniel Craig nie jest najlepszym Bondem, ale filmy z nim z pewnością są. Samo "Casino Royale" można podzielić na dwie części. Zaczyna się od mocnego uderzenia scen akcji - pościgu za złoczyńcą na Madagaskarze, obfitującym w niesamowite sztuczki mistrzów parkouru, a następnie rozwałką na lotnisku w Miami. Trzeba przyznać, że wygląda to obłędnie (może nie przebija jazdy czołgiem w "GoldenEye", ale niewiele brakuje). Tempo, popisy kaskaderskie, dynamika - wszystko bez zarzutu rodem z najlepszego kina akcji. Rewelacja! W połowie filmu narracja zupełnie zmienia oblicze, przechodząc błyskawiczną metamorfozę z rozwałki do klasycznego filmu szpiegowskiego. Mamy więc ekskluzywne kasyno w Czarnogórze, dobrze skrojone smokingi, piękne kobiety, "walkę umysłów" zamiast walki na pięści, trucizny, skrytobójstwa i spiski. Tu mam trochę zarzutów - moim zdaniem końcówka filmu ciągnęła się zbyt długo, w praktyce nie dając nam więcej akcji poza ostatnimi kilkoma minutami. Turniej pokerowy w "Casino Royale" ogląda się w porządku, ale nie przebija on podobnego wydarzenia w uwielbianym przeze mnie westernie "Maverick". Myślę, że gdyby twórcy filmu zdecydowali się na bardziej brawurową drugą część filmu, byłoby rewelacyjnie. A tak, w zmieszaniu z dynamicznym początkiem, w syntezie wychodzi zaledwie poprawnie.

Daniel Craig jest ciekawym Bondem. To nie elegancik w garniturze, jak Brosnan czy Moore, ale też nie brutal jak Connery, tylko coś w rodzaju syntezy obydwu typów. Poznajemy go w "Casino Royale" jako świeżo upieczonego Agenta 007. Ogląda się go całkiem nieźle, a to najważniejsze. W roli etatowej "dziewczyny Bonda" dostaliśmy zjawiskową Evę Green, która jak zwykle zaczarowała publikę. Jej kreacja to dowód na to, że nie trzeba być niewiadomą jaką pięknością, żeby zamieszać w głowie nawet Jamesowi Bondowi. Liczy się charyzma! Złoczyńcą jest z kolei Mads Mikkelsen, wyjątkowo kryptyczny aktor, który na ekranie wygląda świetnie, aczkolwiek nie porywa swoją postacią. Cóż, nie można mieć wszystkiego. No i oczywiście nie można też zapomnieć o Judi Dench jako M, to przecież klasa sama w sobie.

Podsumowując, "Casino Royale" jest całkiem niezłe, choć może zbyt zachowawcze. Ale jak na nowe otwarcie i sprowadzenie na ziemię serii o Bondzie sprawdza się znakomicie. A cliffhanger na końcu mówi nam wyraźniej niż kiedykolwiek, że James Bond POWRÓCI.

Wniosek: Dobre. I dla fanów akcji, i dla miłośników szpiegów.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"Quantum of Solace" ("007 Quantum of Solace")

"Quantum of Solace" ("007 Quantum of Solace")

O czym to jest: Agent 007 mści się za śmierć ukochanej.

james bond 007 film recenzja plakat daniel craig

Recenzja filmu:

Drugi film z Danielem Craigiem jako Agentem 007 to bezpośrednia kontynuacja "Casino Royale" i powiedzmy sobie szczerze, że nie ma większego sensu traktowanie go jako osobnej produkcji. Zaczyna się praktycznie w tym samym momencie, w którym skończyło się "Casino" i leci dalej z prędkością błyskawicy. Wygląda to dobrze, gdy ogląda się te produkcje jedna po drugiej, ale gorzej, gdy ktoś chce patrzeć na "Quantum" indywidualnie. Ci, którzy od tego filmu zaczęli swoją przygodę z Bondem, mogli się poczuć zawiedzeni. I wcale bym im się nie zdziwił.

To też jeden z krótszych filmów o 007, trwający niewiele ponad półtorej godziny. Klasycznie rozpoczyna się od mocnego pościgu najpierw we Włoszech, a później na Haiti. I tu popełniono największe grzechy "Quantum of Solace" - przyspieszenie kamery! Mój Boże, rozumiem stosowanie tego zabiegu w celach artystycznych i w ograniczonym stopniu, ale przyspieszanie WSZYSTKICH scen akcji jest po prostu niedorzeczne! Najlepszym przykładem niech będą gołębie, przemykające z prędkością błyskawicy na tle ścigających się samochodów. I jak tu traktować te filmy poważnie? Bardzo, bardzo nieładnie. Dobry film o Bondzie nie potrzebuje sztucznego podtrzymywania tempa, tylko broni się sam w sobie. Po scenach akcji przychodzi czas na część szpiegowską, w której Bond dekonspiruje grupę złoczyńców w Austrii, a następnie ląduje w Boliwii, gdzie zostaje do końca filmu. Na szczęście odzyskuje tam dobre tempo i ciekawe zagrywki fabularne, podciągając ogólną ocenę filmu do dostatecznego poziomu.

W "Casino Royale" oglądaliśmy szelmowskiego i pewnego siebie Bonda. Tutaj widzimy go wściekłego, zdradzonego, napędzanego żądzą zemsty. Zamiast w dobrze skrojonym garniturze pojawiał się z różnorakimi otarciami, sińcami i zakrwawionymi częściami garderoby. Ten Bond się nie patyczkował, tylko zostawiał za sobą szlak trupów. Doceniam, chwalę, polecam - James Bond zbliżył się do granicy bycia "złym gościem", co stanowi niezły kontrast. Dziewczyną Agenta 007 jest Olga Kurylenko, jedna z najładniejszych aktorek, jakie wystąpiły w tej roli. Choćby z tego powodu warto ją zobaczyć, a że gra przy tym nieźle i oferuje nam postać z głębią charakteru, to pozostaje nam wyłącznie pogratulować. Mathieu Amalric jako złoczyńca jest obrzydliwy, ale niestety w ogóle niestraszny, więc tu mam pewne zastrzeżenia. 

I to chyba wszystko, co można powiedzieć o "Quantum of Solace". Było poprawnie, aczkolwiek film powinien się nazywać "Casino Royale 2". Miałoby to większy sens.

Wniosek: Poprawne, ale nie ma sensu bez obejrzenia pierwszej części.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"Skyfall"

"Skyfall"

O czym to jest: Agent 007 ratuje MI6 przed groźnymi zamachowcami.

james bond 007 film recenzja plakat daniel craig

Recenzja filmu:

No i doczekaliśmy się filmu, określanego przez większość fanów najlepszym filmem o Bondzie w historii kina (a że jest to dwudziesty trzeci oficjalny film, to było z czego wybierać). Przyznaję, w żadnym innym Agent 007 nie zyskał takiej głębi, jak tu. "Skyfall" bardziej niż jakikolwiek film sięgnął do korzeni Bonda, w tym do jego dzieciństwa, a także profesji szpiega i kosztów, jakie się z nim wiążą. Jest to na pewno film inny niż wszystkie dotychczasowe, praktycznie pozbawiony gadżetów (nie licząc zmodyfikowanego pistoletu) i mający mnóstwo nawiązań do klasyki, jak choćby Aston Martin DB5 czy sceny w kasynie w Makau. 

Oczywiście nie brakuje tu również dynamicznej akcji. Zaczynamy ostro z pościgiem w Turcji, w którym Bondowi towarzyszy po raz pierwszy wprowadzona do tej serii panna Moneypenny (jakże inna od sflaczałej sekretarki znanej z klasycznych filmów). Daniel Craig również nadaje Bondowi kolejną twarz. Po krwawej zemście w "Quantum of Solace" przyszedł czas na zespół stresu pourazowego. Agent 007 w "Skyfall" jest rozbity, prześladowany przez koszmary, uzależniony od alkoholu, narkotyków, seksu i wszystkiego innego. To człowiek pędzący w kierunku klifu, a przy tym jednocześnie śmiertelnie niebezpieczny. Podoba mi się taka wizja Bonda. Akcji również nie brakuje, bo nie licząc początkowego pościgu mamy do czynienia ze znakomitą rozwałką w Londynie, a potem w Szkocji. "Skyfall", przy całej swojej głębi, stara się zachować równowagę między dramatem a sensacją, gubiąc przy tym sporo klimatu szpiegowskiego. Czy to dobrze, czy źle - to już musicie sami ocenić.

Na plus zaliczam tu Bena Whishawa jako nowego Q, jak zwykle Judi Dench w roli M, a także Ralpha Fiennesa jako nowego przełożonego. Ale prawdziwą gwiazdą jest bez wątpienia Javier Bardem jako główny złoczyńca, jeden z najlepszych, jakich widziało bondowskie kino. Jest przerażający, groźny, szalony, intrygujący i bardzo ciekawy. Wygląda na to, że Bardem urodził się, by grać psychopatów (patrz "No Country for Old Men"), bo wychodzi mu to rewelacyjnie! Co ciekawe w "Skyfall" w zasadzie nie ma etatowej roli dziewczyny Bonda, bo Bérénice Malrohe jest tu bardziej "miłostką", niż pełnokrwistą partnerką Bonda. Ot kolejne zerwanie z tradycyjnym schematem, czyli na plus.

"Skyfall" naprawdę jest ciekawy, nie tylko jako film o Bondzie, ale jako film sam w sobie. Świetnie poradziłby sobie jako indywidualna produkcja, bez nadbudówki poprzednich dwudziestu filmów. I to świadczy o jego dobrej jakości.

Wniosek: Znakomity. I jako Bond, i jako film akcji.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"Spectre"

"Spectre"

O czym to jest: Agent 007 na tropie wszechwładnej organizacji.

james bond 007 film recenzja plakat daniel craig

Recenzja filmu:

I oto nadeszła czwarta odsłona filmu o przygodach Jamesa Bonda, w którego wciela się Daniel Craig. Czyżby ostatnia? "Spectre" bez wątpienia jest podsumowaniem poprzednich trzech filmów i zamknięciem wątków. Pojawiają się wspomnienia dotychczas pokonanych wrogów Agenta 007, jego rozliczne miłości, a także korzenie wszystkich wydarzeń. James Bond wpada bowiem na trop wszechwładnej organizacji Spectre, której istnienie zostało ledwo tylko zarysowane w "Quantum of Solace"

Wszystkie cztery filmy z Craigiem ogląda się jak jedną długą produkcję i to zdecydowanie jest zaletą tego cyklu. "Spectre" nie ma może takiej głębi jak "Skyfall", ale uważam, że byłaby ona zbędna. Poznaliśmy Agenta 007 z każdej strony, więc nadszedł czas, by stanął z powrotem na nogi i zabrał się za to, co wychodzi mu najlepiej - ratowanie świata. Rozpoczynająca film sekwencja rozróby w Meksyku wbija w fotel, zwłaszcza dzięki zastosowaniu długich ujęć kamery (bardzo lubię ten zabieg - mistrzostwo takiego podejścia mogliście zobaczyć w "Birdmanie" lub filmach Tarantino). Inne sceny akcji, takie jak szaleńczy pościg we Włoszech, później w Austrii, Maroko i na końcu w Londynie czynią ze "Spectre" najbardziej dynamiczny z czterech filmów. Szpiegostwa mamy tu jak na lekarstwo, za to możemy się cieszyć czystą rozwałką. Lubię takie rzeczy! W tym filmie czuć tempo, klimat przygody, nutkę starego dobrego ratowania Wielkiej Brytanii, a wszystko wieńczy klimatyczne zakończenie. Czegóż chcieć więcej?

No, może zabrakło trochę pazura. "Spectre" miał okazję do bycia wybitnym, ale nie bardzo nadążył za tym scenariusz. Ostateczne wyjaśnienie i rozwiązanie akcji okazało się mało wystrzałowe i niezbyt oryginalne. Mam wrażenie, że Christopher Waltz w roli głównego złoczyńcy nie miał okazji pełnego rozwinięcia skrzydeł (a jak pokazują "Bękarty Wojny", stać go na prawdziwe mistrzostwo). Ale to nie wina jego warsztatu, a fabuły. Myślę sobie, że gdyby zamienić miejscami Waltza i Bardema ze "Skyfall", mogłoby być lepiej. Nie jestem też zadowolony z dziewczyny Bonda (i tu ważna uwaga - nie była nią Monica Bellucci, jak wszyscy zapowiadali, a młodziutka Léa Seydoux). Niestety to najmniej urodziwa z dziewczyn Bonda w tej serii i też chyba najgorsza pod względem aktorskim. Może gdyby miejscami zamienić ją i Bellucci (która tu była zaledwie miłostką Agenta 007), też wyszłoby to na zdrowie. Dobrze, że przynajmniej drugi plan postaci, czyli M, Q oraz Moneypenny (walczący ze swoim własnym wrogiem), spisali się na medal. 

"Spectre" spisuje się dobrze jako zakończenie serii i osobiście wolałbym, by na tym pożegnać Daniela Craiga jako Jamesa Bonda. Czas na nowe otwarcie. Kto wie, może kolejny Bond będzie czarnoskóry? Albo będzie kobietą? To byłoby ciekawe!

Wniosek: Poprawne i ze świetnym tempem, ale nie wybitne.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger