"Carnage" ("Rzeź")

"Carnage" ("Rzeź")

O czym to jest: Zamknij ludzi w jednym pokoju, a wyjdzie z nich prawdziwa natura.

rzeź recenzja filmu plakat roman polański jodie foster kate winslet

Recenzja filmu:

W przypadku wielu reżyserów jestem w stanie wyróżnić charakterystyczny motyw, przewijający się przez ich filmy. Może to być sposób kręcenia, konstrukcja dialogów czy nawet częsty wybór tych samych aktorów. Jednak w przypadku Romana Polańskiego umyka mi jego styl. Takie hity jak "Pianista", "Autor Widmo" czy właśnie "Rzeź", są moim zdaniem kompletnie inne i w ogóle do siebie niepodobne. Ale to dobrze.

Tym razem Polański postanowił pobawić się w teatr telewizji, ekranizując francuską sztukę "Bóg mordu" z 2006 roku. W tym dziele dwie pary rodziców spotykają się, by porozmawiać o bójce swoich małoletnich synów. Od słowa do słowa, zwykła "kulturalna" rozmowa przekształca się w tytułową rzeź i mord. Oczywiście werbalny. Niestety - czego się obawiałem - to co jest w stanie zadziałać na deskach teatru, niekoniecznie zadziała na ekranie. Dlatego też Polański ściągnął czterech prawdziwych aktorskich gigantów - Jodie Foster, Christophera Waltza, Kate Winslet i Johna C. Reilly'ego. Posadził ich w jednym pokoju, gdzie tkwią przez cały film (nie licząc kilku scen na korytarzu i w łazience) i wyłącznie rozmawiają. Czy to się mogło udać?

Cóż, mam mieszane uczucia. Z jednej strony bawiłem się dobrze. Aktorzy dawali z siebie wszystko, prezentując całą galerię osobowości - neurotyczną idealistkę, dystyngowaną nowobogacką paniusię, pantoflowego prostaka i bezwzględnego rekina biznesu. Fabuła była bardzo wiarygodna, tak samo jak bohaterowie. Naprawdę można sobie wyobrazić, że tego typu "rzeź" ma miejsce codziennie gdzieś w zachodnim świecie. I że wszyscy żyjemy w maskach i sztywnych gorsetach społecznych, a gdy je zrzucimy (często przy pomocy alkoholu) wychodzi z nas prawdziwa, często rozczarowana życiem natura. Pod tym względem film był bardzo pouczający.

Niestety dialogom brakowało troszeczkę wirtuozerii i słownej szermierki najwyższych lotów, jaką obserwuję chociażby w filmach Tarantino. Wprawdzie były dzięki temu bardziej "prawdziwe", ale mając do wyboru realizm, a frajdę na ekranie, zawsze stawiam na frajdę. Jestem też rozczarowany końcówką filmu, który po prostu się urywa. Czy takie urwanie miało zaszokować widza? Być może, ale nie mnie. Niemniej jest to ciekawy kawałek kina, zdecydowanie z wyższej półki i wartego poznania.

Wniosek: Ambitny film, choć mógłby być trochę lepszy.


"American Sniper" ("Snajper")

"American Sniper" ("Snajper")

O czym to jest: Amerykański snajper zabija islamistów.

snajper recenzja filmu plakat bradley cooper clint eastwood

Recenzja filmu:

Kult US Army w Hollywood nigdy się nie znudzi. Zwłaszcza w przypadku komandosów. Marines, Rangersi, Delta Force, SEAL's... Widzieliśmy już masę takich filmów, jak choćby zeszłoroczny "Lone Survivor" (zresztą - tak jak "American Sniper" - również opowiadający o niezniszczalnych operatorach SEAL's). Ale tym razem za kamerą stanął Clint Eastwood, co obiecywało nam kino poważne, głębokie i zmuszające do refleksji. A jakie było?

Cóż, powiem wprost, że spodziewałem się czegoś lepszego. Niby otrzymałem tu wszystko, co chciałem: wystarczająca dawka kultu SEAL's, fajny główny bohater, niezłe sceny batalistyczne (strzelanina w burzy piaskowej - rewelka!), poruszenie wątków stresu pourazowego oraz uzależnienia od wojny. Ale po prostu mi to nie wystarczyło. Chciałem dostać coś świeżego, coś czego jeszcze nie widziałem. Niestety tego typu strzelankę widziałem chociażby w "Black Hawk Down", gdzie była nieporównanie lepiej pokazana. Uzależnienie od wojny było bardziej dosadne w "The Hurt Locker", a o zespole stresu pourazowego opowiedziały dziesiątki filmów o Wietnamie, z "Czasem Apokalipsy" i pierwszym "Rambo" na czele. 

Niemniej film jest niewątpliwie solidnie zrobiony, nakręcony w stylu Eastwooda: prosto, surowo i bez ozdobników. Nie zgadzam się z krytykami, zarzucającymi gloryfikację amerykańskich herosów ubijających arabskich barbarzyńców. Nasz główny bohater, postępujący właśnie w ten sposób, sam stanowi najlepszy dowód, że takie nastawienie jest niczym innym, jak zwykłą propagandą (choć wierzę, że mniej wprawni widzowie odczytali tylko tę pierwszą, gloryfikującą warstwę). Ale ta historia mogła być bardziej głęboka (co jednak wymagałoby zastosowania złożonej konstrukcji fabuły, a to nie w stylu Eastwooda) albo bardziej popkulturowa, a wtedy potrzebowalibyśmy znacznie większej ilości strzelaniny. Niestety "American Sniper" wyparował mi z głowy już po paru dniach od seansu, a to niedobrze. Bo wspomniany "Lone Survivor", mimo że teoretycznie gorszy, dał się bardziej zapamiętać z szalonych scen akcji. 

Nie potrafię jednoznacznie ocenić tego filmu. Był dobry, może nie wybitny, ale dobry. Jednakże dla mnie nie wniósł nic nowego do kinematografii. A szkoda, bo wiem, że Eastwood ma jeszcze na tym świecie coś do powiedzenia.

Wniosek: Solidny film, ale niezbyt odkrywczy.


"Birdman: or (The Unexpected Virtue of Ignorance)" ("Birdman czyli (Nieoczekiwane Pożytki z Niewiedzy)")

"Birdman: or (The Unexpected Virtue of Ignorance)" ("Birdman czyli (Nieoczekiwane Pożytki z Niewiedzy)")

O czym to jest: Podstarzały aktor próbuje pokazać światu, że ma prawdziwy talent.

birdman czyli nieoczekiwane pożytki z niewiedzy recenzja filmu plakat michael keaton emma stone

Recenzja filmu:

Dawno nie widziałem w kinie czegoś tak... odmiennego jak "Birdman". Uwielbiam, gdy szumnie zapowiadane i polecane dzieło znajduje pokrycie w rzeczywistości i faktycznie okazuje się być absolutną rewelacją. Ten film to prawdziwe arcydzieło, w wyjątkowo udany sposób łączące w sobie dramat, komedię, pastisz i kino o tematyce superbohaterów. Dodajmy do tego sporo kinowych nazwisk z pierwszej ligi i mamy jeden z najlepszych obrazów roku.

W głównej roli widzimy dawno nieoglądanego Michaela Keatona (nowego "Robocopa" nie liczę), grającego samego siebie: podstarzałego aktora, żyjącego cieniem dawnej chwały, z jedną życiową rolą superbohatera (tytułowego Birdmana, choć skojarzenia z "Batmanem" Tima Burtona są aż nadto oczywiste). Jego ostatnią szansą na pokazanie światu talentu okazuje się być wystawienie sztuki teatralnej na Broadwayu. Ale jak to zrobić, gdy wszystko wokół się sypie, a i rozum zaczyna odmawiać posłuszeństwa, zacierając granicę między fikcją a rzeczywistością? To, co robi Keaton, to absolutny hit: jego postać jest wiarygodna do szpiku kości, realna aż tak bardzo, że pewnie nigdy się nie dowiemy, ile widzieliśmy prawdziwego Keatona, a ile kreacji aktorskiej. Tak samo nie wiemy, co na ekranie było prawdą, a co jedynie wizją i majakami w głowie bohatera. Granica jest w tym miejscu wyjątkowo płynna. Keatonowi w ekranowym szaleństwie partneruje Edward Norton, wspomagany przez najbardziej plastyczną aktorkę świata - Naomi Watts (która jest dla mnie żeńskim Johnem Malkovicem - w każdej roli jest tak zupełnie inna, że z trudem poznaję ją na ekranie). Do tego młoda gwiazdka "Niesamowitego Spider-Mana" Emma Stone (tu również dobór aktorki był nieprzypadkowy) i duża, bardzo duża dawka autoironii i parodii wysokobudżetowych blockbusterów. Nasz tytułowy bohater co chwila pomstuje na zalew kina superbohaterów, z Robertem Downey Jr. jako Iron Manem i "Avengersami" na czele, podczas gdy on próbuje wystawiać SZTUKĘ przez duże SZ. Dla obeznanego z popkulturą widza mamy tu pojazd po bandzie z całej popcornowej kultury. I to jest piękne!

Dodajmy do tego niezwykłą formę techniczną filmu, nakręconego prawie w całości na jednym ujęciu (czyli coś, co robi w swoich sekwencjach Tarantino, ale tym razem rozwleczone na cały film). Daje to niezwykłe wrażenie teatru telewizji i oglądania wszystkiego na żywo. Ten ogromny atut jest jednocześnie wadą, ponieważ jedyne co przykuwa naszą uwagę, to gra aktorska postaci. Gdy kamera na chwilę odlatuje gdzieś w bok, od razu siada napięcie i koncentracja widza. Na szczęście 95% filmu to prawdziwa woltyżerka emocji i ekspresji Keatona, Nortona i całej reszty. Absolutny hit, warty całej torby Oscarów. Nic tylko siedzieć i podziwiać!

Wniosek: Film obowiązkowy i kultowy, zwłaszcza dla fanów popkultury. Arcydzieło!


"Jupiter Ascending" ("Jupiter: Intronizacja")

"Jupiter Ascending" ("Jupiter: Intronizacja")

O czym to jest: Młoda dziewczyna odkrywa, że jest reinkarnacją Królowej Wszechświata.

jupiter intronizacja recenzja filmu plakat channing tatum mila kunis

Recenzja filmu:

Narzekałem ostatnio na brak oryginalnych pomysł w kinie... no i dostałem co chciałem. Coś świeżego, w 100% oryginalnego, wymyślonego od A do Z w najdrobniejszych szczegółach. Podobnie jak w "Matrixie" rodzeństwo Wachowskich postanowiło przedstawić nam kolejne fantastyczne uniwersum, tym razem w klimacie klasycznej space opery. Nie wiem czy mieli ambicje przedefiniować kino science fiction tak jak kiedyś zrobiły to "Gwiezdne Wojny", czy po prostu nakręcić porządną baję w kosmosie. Ale przynajmniej spróbowali.

Jest tu absolutnie wszystko, czego wymaga porządna space opera: odległe planety, książęce rody, wielkie statki, papierowi i jednowymiarowi bohaterowie, jasny podział na dobro i zło... Po prostu fantasy w kosmosie. To naprawdę ambitny projekt nakręcić coś takiego w dzisiejszych czasach, gdy kino SF przeżywa prawdziwy renesans i dosłownie zalewa nas morzem pomysłów. Kto wie, może ten sam film nakręcony dekadę lat temu sprawiłby piorunujące wrażenie? Bo dzisiaj niestety jest jedynie "oglądalny".

Od razu zaznaczę, że nie jest zły. Jest w miarę możliwości w porządku, z pewnymi fajnymi cechami, ale też sporą dozą zarzutów. Nie wiem, czy słuszne jest zarzucanie fabule naiwności, przewidywalności i braku głębi, bo mógł to być zamierzony efekt (czyli pójście w stronę kampu - patrz "Batman Zbawia Świat"), zwłaszcza że nawet postacie w liniach dialogowych nabijały się z wypowiadanych przez siebie drętwych tekstów. Warto tu zauważyć, że "Jupiter Ascending" to dosyć zabawny film, z całkiem niezłym humorem, aczkolwiek wymagającym od widza odrobiny dystansu do kina.

Ciekawy jest pomysł zaludniania planet (w tym Ziemi) przez prastarych ludzi, którzy robią sobie z nich farmy. Podobały mi się niektóre rozwiązania, zwłaszcza technologiczne (odrzutowe buty!), kreatywna zabawa z koncepcją modyfikacji DNA i cybernetyki, rozmach uniwersum (fabryka w jądrze Jowisza), kosmiczna policja, kosmici (demono-jaszczuro-smoki były ekstra!), a także kilka postaci. Śmieszył mnie Człowiek-Spoiler Sean Bean, ale to klasa sama w sobie. Również główny czarny charakter był bardzo kryptyczny, dokładnie taki, jak potrzeba. A jako wisienkę na torcie Wachowscy puścili do nas kilka razy oko, nawiązując do takich klasyków jak "Znaki" (kosmici w kukurydzy) czy "Autostopem przez Galaktykę" (intergalaktyczna biurokracja!). Sumując to wszystko wyszło całkiem nieźle, prawda?

Szkoda, że zabrakło innych elementów. CGI i efekty specjalne były fajne, ale niestety niezbyt odkrywcze (jak na razie poziom mistrzowski w tej kwestii prezentują chyba "Strażnicy Galaktyki"). W kwestii aktorstwa (nie licząc wymienionych wyżej kreacji Seana Beana i Eddiego Redmayne'a jako głównego bandziora) film niestety leżał i kwiczał. Mila Kunis jest po prostu słabą aktorką, podobnie jak Channing Tatum, udowadniający że "White House Down" nie był niestety wypadkiem przy pracy. A ponieważ ta dwójka to główni bohaterowie obrazu, nie wróży to najlepiej. Nadto zabrakło mi tego "czegoś" stanowiącego o atrakcyjności uniwersum i chęci oglądania kolejnych części. Niestety "Jupiter Ascending" jest mi absolutnie obojętne. Choć myślę, że gdybym w przyszłości puścił ten film mojej małoletniej córce, byłaby zachwycona.

Wniosek: Klasyczna space opera, niestety czasem zbyt niskich lotów.


"Legend of the Guardians: The Owls of Ga'Hoole" ("Legendy Sowiego Królestwa: Strażnicy Ga'Hoole")

"Legend of the Guardians: The Owls of Ga'Hoole" ("Legendy Sowiego Królestwa: Strażnicy Ga'Hoole")

O czym to jest: Dobre sowy walczą ze złymi sowami.

legendy sowiego królestwa strażnicy recenzja filmu plakat

Recenzja filmu:

Daleki jestem od traktowania filmów animowanych jako osobnej gałęzi kinematografii. Film to film, a sposób wykonania (animacja, gra aktorów, kukiełki czy cokolwiek innego) to jedynie metoda prezentacji fabuły. Zwłaszcza, jeśli znani aktorzy podkładają głos podczas dubbingu postaci - wtedy nie mamy żadnych wątpliwości, że jest to pełnoprawny owoc kinematografii, który można (i należy) oceniać tak jak inne filmy.

Dlatego też w sam raz na niedzielne popołudnie włączyłem sobie "Legendy Sowiego Królestwa" z 2010 roku. To animowaną opowieść o sowach - tych dobrych (tytułowych Strażnikach, wśród których znaleźli się Geoffrey Rush, David Wenham i Hugo Weaving) i tych złych, chcących podbić cały świat pod wodzą sowiego Sama Neilla. Wyszła z tego typowa bajka, czy raczej film fantasy - oto pewna młoda sowa marzy, by zostać bohaterem, w związku z czym musi w niespodziewanych okolicznościach opuścić dom, zebrać drużynę, pokonać zło i uratować świat. Znacie to, prawda? Nic dziwnego, bo schemat 99% produkcji fantasy właśnie tak wygląda. Campbell w Bohaterze o Tysiącu Twarzy nazwał ten schemat drogą bohatera mitycznego. "Legendy Sowiego Królestwa" to czysty przedstawiciel tego nurtu, może nawet zbyt czysty, bo przez to niestety w ogóle nieodkrywczy i niezaskakujący.

A szkoda, bo przede wszystkim należy ten film pochwalić za oszałamiającą animację. Takich efektów nie widziałem w kinie animowanym chyba od czasów "Króla Lwa", a to przecież była zupełnie inna technologia. Tu otrzymaliśmy prawdziwy pokaz fajerwerków jeśli chodzi o zdjęcia, ruch kamery, animację postaci i wszystko inne, co pojawiło się na ekranie. Obserwowanie armii sów odzianych w zbroje, z metalowymi szponami i szablami - obłęd i uczta dla oka. Naprawdę szkoda, że fabuła nie dostarczyła nam więcej odkrywczych elementów, bo takie wykonanie zasługiwało na porządną historię. A tak wyszła z tego zwykła bajka. Ale za to w sam raz dla młodszych widzów i bardzo pouczająca... przyrodniczo. Któż z nas wiedział, że na świecie jest tyle gatunków sów?

Wniosek: Bajka taka sobie, ale za to przepiękna wizualnie. Można oglądać bez dźwięku.


"Prometheus" ("Prometeusz")

"Prometheus" ("Prometeusz")

O czym to jest: Ludzie lecą na inną planetę, by poznać twórców naszego gatunku.

prometeusz film michael fassbender

Recenzja filmu:

Jest jeden cykl filmów science fiction, który jest dla mnie ważniejszy, istotniejszy i bardziej znaczący niż "Star Wars". To filmy o Obcych i Predatorach. Wychowałem się, godzinami podziwiając napakowanych komandosów polujących na Predatora w dżungli, bojąc się klaustrofobicznych korytarzy statku Nostromo i ucząc się na pamięć męskich odzywek żołnierzy Colonial Marines. Dlatego każdy film z tego uniwersum traktuję jak cud niebios i jestem w stanie przełknąć praktycznie wszystko, nieważne jak marnego, co dostarczą mi twórcy filmowi. To znaczy tak mi się wydawało do momentu, w którym obejrzałem "Prometeusza".

A zapowiadało się nawet znośnie. Oto Ridley Scott, jakby nie patrzeć twórca uniwersum Obcego, postanowił zgłębić ledwo liźnięty temat Inżynierów (twórców rasy Obcych), pokazanych jedynie w formie zmumifikowanych szczątków w "Alienie" (i paru niekanonicznych, zahaczających czasem o porno książek czy komiksów). Film "Prometeusz" miał być prequelem "Aliena", znacznie bardziej filozoficznym, głębokim i ambitnym niż zwykły kosmiczny slasher. W sumie czemu nie? "Battlestar Galactica" udowodniło, że można robić głębokie produkcje SF. Ale na nasze nieszczęście reżyserem był Ridley Scott, ten nieszczęsny dwubiegunowy Ridley, którego filmy są jak gra w rosyjską ruletkę. Nigdy nie wiesz, przy którym rozerwie ci mózg. Niestety tym razem właśnie tak się stało.

To prawdopodobnie najgorszy film z uniwersum. A przy tym wizualnie najpiękniejszy. Efekty specjalne są powalające, koncept tytułowego statku Prometeusz to absolutny cud inżynierii. Wizualizacje obcej planety, krzemowych form życia, samych Inżynierów i zabawy DNA - rewelacja! Ale jednocześnie jest to film potwornie, wręcz grzesznie nielogiczny, durny, zrobiony "na odwal" i najzwyczajniej w świecie... niedobry. Bo trzeba rozróżnić filmy złe i filmy niedobre. Taki na przykład "Alien vs. Predator", czy też jego kontynuacja "Aliens vs. Predator: Requiem", są złe. Paskudnie zagrane, prymitywne, marne niczym fanfilmy za grube miliony. Ale bazują przynajmniej na pierwotnych instynktach (czyli: biegamy, strzelamy, nawalamy się, a od czasu do czasu kogoś zabijemy na ekranie lub pokażemy cycki). Spoko, jak mam ochotę, to dam radę przeżyć takie kino, przynajmniej nie muszę na nim myśleć. Ale tutaj? Nie ma gorszej rzeczy niż przeintelektualizowana breja, nudna jak flaki z olejem, z której nie da się absolutnie nic wyciągnąć. No bo co? Oprócz jednej fajnej sceny pieczętującej los statku Prometeusz, nie ma tu ABSOLUTNIE NIC WARTOŚCIOWEGO.

Wymieńmy za to, co dostaliśmy w zamian: nawiedzoną, oszalałą panią doktor, która jest na wyprawie w celu odkrywania sensu życia i ostatecznej odpowiedzi (i nie, nie brzmi ona "42"), ale mimo to najważniejsze jest dla niej, że nie może mieć dzieci (szloch) oraz że ma problem z wiarą w Boga (mimo że właśnie odkryła, iż ludzi stworzyli nakoksowani kosmici). Za męża ma niestabilnego emocjonalnie bubka, który koniecznie chce poznać "bogów", a gdy ich znajduje zaczyna się użalać i pić na umór, zamiast zgłębiać dalej ich tajemnice. Dodajmy do tego androida sabotującego całą misję bez konkretnego powodu, geologa który mimo posiadania mapy jako jedyny się gubi, biologa który panicznie boi się kosmitów, ale koniecznie chce przytulić silikonową kobrę, Guy'a Pierce'a grającego starego człowieka (po co wydawać tyle kasy na charakteryzację, skoro można było zatrudnić... starego aktora?) i zagubioną Charlize Theron, która absolutnie nie miała pojęcia, co robi w tym filmie, nie licząc idiotycznej ucieczki przed wielkim pączkiem. A może jakaś akcja? Brak. Może fajne tempo, narracja, zwroty fabuły? Również brak. To może chociaż... OBCY?! Technicznie rzecz ujmując również brak.

W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku.... rozpaczy nad tym, jak zmarnowano taki dobry pomysł. To jest NIEDOBRY film. Grzech kinematografii. Dajcie mi tu miotacz ognia i zabijcie to coś, zanim złoży jaja! A ponoć ma być jeszcze sequel, ratunku...

Wniosek: Kosmiczna nuda w pięknym opakowaniu. Niedobry film.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii Obcy/Predator! >>>


"Batman: The Movie" ("Batman Zbawia Świat")

"Batman: The Movie" ("Batman Zbawia Świat")

O czym to jest: Jak w tytule: Batman zbawia świat.

batman zbawia świat recezja filmu adam west 1966

Recenzja filmu:

Zanim opowiem o jednej z pierwszych ekranizacji Batmana w historii kina, muszę wyjaśnić, co to jest kamp. Cytując Wikipedię: "Kamp (także camp) - estetyka, konwencja stylistyczna, przypisująca pewnym rzeczom wartość dlatego, że są w złym guście, lub z powodu ich wymowy ironicznej". Jednym słowem możemy tym mianem określić filmy, które są tak złe i tak przejaskrawione, że aż dobre i - rzecz jasna - kultowe. 

"Batmana" nakręcono w 1966 roku na fali galopującego postmodernizmu, gdzie surrealistyczny facet w kostiumie nietoperza, uganiający się po ulicach za klownem, pingwinem czy kobietą-kotem, nie budził specjalnego zdziwienia. Było to pierwsze wprowadzenie Batmana na srebrny ekran - pokłosie popularnego (i czarno-białego) serialu telewizyjnego z Adamem Westem w tytułowej roli. I w pewien kuriozalny sposób ten "Batman" to najlepsze uosobienie komiksowego ducha klimatu superbohaterów. Jasne, miło nam się ogląda obecne filmy spod znaku "Marvel Cinematic Universe", czy też trylogię Nolana "The Dark Knight", ale gdzieś tam w głębi czai się wspólny mianownik, o którym staramy się zapomnieć: grupa gości w obcisłych kombinezonach i fikuśnych maskach biega za innymi gośćmi w obcisłych kombinezonach i fikuśnych maskach. Tak, to naprawdę jest takie proste! Kiedy przestaniemy udawać, że to ma być poważne kino, dopiero wtedy będziemy się naprawdę bawić.

Nie mam słów, by opisać poziom absurdu tego filmu. Przykładowo: Batman biegający z ogromną bombą po porcie i starający się ją wrzucić do wody. Łódź podwodna Pingwina z doczepionymi płetwami. Gumowy (i wybuchający) rekin przyczepiony do nogi Batmana, odgoniony specjalnym bat-sprayem na rekiny. Zamiana przedstawicieli ONZ w kolorowy proszek. Kobieta-Kot jako Miss Kitka przygotowująca kakao dla Bruce'a Wayne'a. Bat-rura z funkcją "instant costume change"... Mam wymieniać dalej? Połowę filmu przesłoniły mi łzy śmiechu z powodu absurdu, którego skali nie mogłem objąć umysłem. O ile taki "The Dark Knight" stanowi jeden biegun opowieści o Batmanie, to "Batman: The Movie" jest jego pełną antytezą. Wszystko w tym filmie jest niedorzeczne, przejaskrawione, psychodeliczne i absurdalne. Po prostu piękne!

Nie wiem, czy to komedia, parodia, czy najszczerszy film o superbohaterach, jaki powstał. Prawdopodobnie wszystko naraz. Jeśli będziecie w stanie dotrzymać do końca filmu, gwarantuję, że nie zapomnicie o nim do końca życia.

Wniosek: Film kultowy, ale trzeba mieć do niego dystans. Bardzo wielki dystans.


"The Shining" ("Lśnienie")

"The Shining" ("Lśnienie")

O czym to jest: Amerykańska rodzina wprowadza się do nawiedzonego hotelu.

lśnienie recenzja filmu stanley kubrick stephen king jack nicholson

Recenzja filmu:

Za to właśnie kocham kino. Nieważne, ile filmów w życiu widziałeś, ile kultowych dzieł znasz, ile razy byłeś w kinie - zawsze znajdzie się coś, co możesz odkryć. Dla mnie takim odkryciem okazało się "Lśnienie" Kubricka. Oczywiście słyszałem o tym filmie (i to wiele razy), ale jakoś nigdy nie miałem okazji go obejrzeć. I może to i lepiej, że zobaczyłem to dzieło jako obeznany kinoman. Mogę dzięki temu stwierdzić z całą pewnością, że jest to film kultowy w każdym calu.

Jak to zwykle w powieściach Stephena Kinga bywa (bo na niej, jak wiadomo, oparty jest film), akcja zaczyna się od odosobnionej lokacji, zagubionej gdzieś w USA. Pojawia się nawiedzony hotel, tajemnicze moce, duchy, horror, groza, szaleństwo i zło zagnieżdżone w ludzkiej duszy. Czyli to, co smakosze kina lubią najbardziej. Sposób nakręcenia jest typowo kubrickowy, a więc psychodeliczny, niepokojący, bawiący się konwencją i umysłem widza. Podobnie jak w "Odysei Kosmicznej 2001" albo "Full Metal Jacket" mamy wrażenie, że dostajemy świra razem z Jackiem Nicholsonem. Urywane kadry, aluzje, tajemnice, przemieszanie fikcji z rzeczywistością... Tak się kręci awangardowe kino! Mogliby się tego nauczyć twórcy takich gniotów jak choćby "Hiszpanka"... Do ostatniej minuty fabuła trzyma nas w napięciu, a jeden zwrot akcji goni drugi. Coś niesamowitego.

Najzabawniejsze jest to, że dopiero teraz dostrzegłem, jak wielu młodszych reżyserów inspirowało się "Lśnieniem". Najbardziej wyrazisty jest dla mnie przykład "Aliens" Jamesa Camerona - przecież klimat początku filmu (opuszczonej kolonii) jest jak wypisz-wymaluj wzięty z gmachu hotelu w "Lśnieniu". To jest właśnie to! Ja jestem zachwycony, choć słyszałem, że sam King nie uważa tego filmu za poprawną ekranizację swojej powieści. Cóż, wolno mu, ale niemniej jest to fantastyczny kawałek kina.

Wniosek: Film kultowy. Here's Johnny!


"Hiszpanka"

"Hiszpanka"

O czym to jest: Ezoteryczna wersja wydarzeń dotyczących Powstania Wielkopolskiego.

recenzja filmu hiszpanka gierszał powstanie wielkopolskie

Recenzja filmu:

Jestem zrozpaczony. Naprawdę. Po obejrzeniu takich filmów jak "Bogowie" czy "Miasto 44" naprawdę uwierzyłem, że polskie kino po latach doczekało się renesansu. Że nadszedł czas dzieł na światowym poziomie, kręconych odważnie, bez kompleksów, bez ciężkiej martyrologii i drewnianego aktorstwa. "Hiszpanka" zapowiadała się właśnie na coś takiego, swoistą polską odpowiedź na "Grand Budapest Hotel" i to jeszcze w mało oklepanych, a przez to atrakcyjnych realiach początków II RP (w tym wypadku Powstania Wielkopolskiego). Ba, nawet zwiastun obiecywał nam kino lekko surrealistyczne, trochę przypominające dzieła Terry'ego Gilliama. A tymczasem...

Siedząc w kinie od pierwszego aż do ostatniego ujęcia w głowie słyszałem jedynie Inżyniera Mamonia z "Rejsu", mówiącego: A polski aktor, proszę pana... To jest pustka... Pustka, proszę pana... Nic! Absolutnie nic. Załóżmy, proszę pana. Że jak polski aktor, proszę pana... Gra, nie? Widziałem taką scenę kiedyś... Na przykład, no ja wiem? Na przykład zapala papierosa, nie? Proszę pana, zapala papierosa... I proszę pana patrzy tak: w prawo... Potem patrzy w lewo... Prosto... I nic... Dłużyzna proszę pana... To jest dłużyzna, proszę pana. Dłużyzna... Proszę pana, siedzę sobie, proszę pana, w kinie... Pan rozumie... I tak patrzę sobie... Siedzę se w kinie proszę pana... Normalnie... Patrzę, patrzę na to... No i aż mi się chce wyjść z... kina, proszę pana... I wychodzę...

I żałuję, że tego nie zrobiłem (choć sporo osób tak, co rusz ktoś wstawał z fotela i wychodził klnąc pod nosem). Przyznaję, film jest wizualnie świetny. Scenografia i kostiumy to poziom zdecydowanie światowy, efekty również bardzo solidne, zdjęcia intrygujące. I to tyle plusów. "Hiszpanka" to wspaniała, uroczo piękna katastrofa. Szmira do sześcianu, gorsza nawet od "Bitwy Warszawskiej", gdzie przynajmniej można było się pośmiać z Nataszy Urbańskiej. Otrzymaliśmy pseudo-psychologiczną breję udającą kino wysokich lotów, zagraną z typowo polską, drewnianą manierą aktorską, okropnie udźwiękowioną (połowa kwestii była mamrotana, a nie mówiona), nielogiczną, niestrawną, na pół bawiącą się konwencją, a na pół śmiertelnie poważną i dosadną w ten toporny, polsko-niby-patriotyczny sposób. Oczywiście twórcy filmu odpowiadają klasycznym argumentem, że "jak się nie podobało, toś za głupi, by to zrozumieć". No świetnie po prostu. A tak się składa, że byłem jedną z dwóch osób (!) na pełnej ludzi sali, która złapała dowcip dotyczący kwestii "Słoń, a sprawa polska", a także chyba wszystkie nawiązania historyczne i literackie. Więc z czystym sumieniem mogę powiedzieć: "Hiszpanka" to gniot.

Oczywiście da się z tego szamba wyłowić przyzwoite elementy. Jedyną fajną postacią na ekranie jest Jan Peszek w roli pozytywistycznego kapitalisty Ceglarskiego (skojarzenia z Hipolitem Cegielskim zamierzone). Jakub Gierszał w roli jego syna wygląda jak młody DiCaprio z "Titanica", ale gdzież mu tam do talentu Leonarda. Główny czarny charakter Dr. Abuse to zmarnowany potencjał - niemiłosiernie wydłużone sceny i powtarzanie w kółko tych samych linii dialogowych może i sprawdza się na deskach teatru, ale na pewno nie na ekranie, zarzynając jakiekolwiek zainteresowanie postacią. Jako widzowie czujemy się robieni w durniów. Film przede wszystkim nie odpowiada nam na pytanie: dlaczego przyjazd Paderewskiego do Poznania był taki ważny? Co on znaczył dla ówczesnych Wielkopolan? Jako absolwent politologii wiem to ze studiów, ale większość społeczeństwa raczej nie ma o tym pojęcia (a szkoda, bo mogłaby się dowiedzieć). Ponadto nie wiemy, kim była i co właściwie robiła na ekranie połowa bohaterów. O co chodziło z pierścionkiem? W jaki sposób niemiecki czarownik wydostał się z zaklętej kajuty? I w końcu po jaką cholerę w ostatniej scenie na ekranie pojawia się Fantomas, śpiewający piosenkę o jojo???

Wiem, że reżyser próbował oddać ducha tamtych czasów: fascynację ezoteryką, przepych, burleskę i klimat kapitalistycznej dekadencji. Ale znam wiele filmów (znacznie mniej szumnie reklamowanych), którym poszło w tej materii o wiele lepiej. "Hiszpanka" to po prostu niewypał. W każdym aspekcie.

Wniosek: Szmira do sześcianu. Śliczna, kolorowa, artystycznie piękna szmira.


"Moon"

"Moon"

O czym to jest: Samotny górnik pracuje na Księżycu.

moon recenzja filmu plakat sam rockwell kevin spacey

Recenzja filmu:

W zalewie wysokobudżetowych produkcji science fiction co jakiś czas można wyłowić kameralne perełki, nawiązujące do złotego okresu kina lat 70. czy 80. "Moon" jest najlepszym przykładem tego, że wciąż można zrobić świetny film jednego aktora w kosmosie (może nie aż tak spektakularnie jak w "Grawitacji", ale prawie). Dodajmy mu jedynie robota do towarzystwa, zapakujmy do bazy na Księżycu i niech się kręci...

Lubię Sama Rockwella, choć ciężko się go ogląda na ekranie. Każda jego postać to w zasadzie rozchwiany emocjonalnie neurotyczny czubek - starczy spojrzeć na "Zieloną Milę", "Autostopem przez Galaktykę" czy "7 Psychopatów". W "Moon" nie jest inaczej, oto biedny Rockwell opiekuje się górniczą bazą na Księżycu, odliczając dni do powrotu na Ziemię. Ale im bliżej końca kontraktu, tym dziwniejsze rzeczy dzieją się w bazie i jego głowie... Zgodnie z najlepszymi trendami kina SF do towarzystwa dostał robota, z genialnie podłożonym, zmanierowanym głosem Kevina Spacey'ego. Miejscami ten duet przypominał mi "Odyseję Kosmiczną 2001" albo świetnie zgraną parę człowiek-robot z "Interstellar". A o ile mniej to kosztowało!

Niestety fabuła nie była tak głęboka, jak bym sobie tego życzył. Pewne odpowiedzi i rozwiązania zagadek były zbyt oczywiste, podczas gdy inne nie zostały w ogóle poruszone (przede wszystkim to, jak to wszystko się zaczęło na tym Księżycu). Szkoda, bo zostawiło to widza z niedosytem i zbyt małą ilością danych, by samemu wymyślić pełną odpowiedź na wszystkie zagadnienia. Zdecydowanie wolę 100% albo metafory, albo dosłowności. Mieszanki tych dwóch aspektów bywają mało strawne. Ale na szczęście oglądało się to dobrze, zupełnie jak dawne filmy w stylu "Koziorożca 1". Warto znać, jeśli lubi się takie kino.

Wniosek: Ciekawe SF. Dla miłośników kameralnego kina.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger