"Selma"

"Selma"

O czym to jest: Martin Luther King walczy o prawo Afroamerykanów do głosowania w wyborach.

selma plakat recenzja filmu martin luther king

Recenzja filmu:

Rzadko mi się zdarza, bym miał taki problem z oceną filmu. "Selma" z jednej strony jest bowiem filmem mocnym i wyjątkowo sugestywnym, ale z drugiej... arcydziełem go nazwać nie można. Można powiedzieć, że seans w takim samym stopniu mnie zafascynował, jak i znudził. Radowała się przede wszystkim moja żądna wiedzy dusza, która uwielbia poznawać autentyczne historie, przeniesione na ekran dzięki magii srebrnego ekranu. Za to kinomaniak we mnie uznał po prostu, że "Selmę" można było zrobić lepiej.

Historia Martina Luthera Kinga i jednego z jego największych osiągnięć, jakim był marsz z miasteczka Selma w Alabamie, jest znana wszystkim Amerykanom. W Europie trudno nam pewnie uwierzyć, że zaledwie kilkadziesiąt lat temu czarnoskórzy Amerykanie byli traktowani w swoim kraju jak zwierzęta. "Selma" w doskonały sposób oddaje ducha tamtych czasów. Podobnie jak w "Amistad", widz wczuwa się w rolę i pozycję Afroamerykanów, nie mogąc objąć rozumem okrucieństwa, bezsensu przemocy i zwykłej ludzkiej podłości. Kto to widział, żeby okładać pałkami bezbronne kobiety, dzieci i starców? Na takie bestialstwo nie ma wytłumaczenia. Podobnie nie ma usprawiedliwienia na upokarzanie inteligentnych, wykształconych ludzi, którzy - tak się składa - mają niewłaściwy (w mniemaniu większości) kolor skóry. "Selma" bardzo mocno przemówiła do mnie jako widza, a to już coś znaczy, skoro nie jestem Amerykaninem i nie słyszałem wcześniej nazwy tego miasteczka (a samego Kinga znałem jedynie z jego sławnego przemówienia w Waszyngtonie). Pod tym względem każdy, kto chciałby zrozumieć specyfikę USA lat 60., powinien zapoznać się z tym filmem.

Wierność faktom jest niestety przekleństwem "Selmy", ponieważ film w większości pozbawiony jest jakiegokolwiek tempa. Ogląda się go jak dokument (w zwolnionym tempie), złożony z pociętych scen rozciągniętych na bardzo długi okres czasu. Na szczęście realizm i świetna gra aktorska powstrzymują widza przed zaśnięciem w fotelu, ale chyba dałoby się to nakręcić z większym rozmachem. Czasem film jest też zbyt martyrologiczny i wybiela (nomen omen) za bardzo Afroamerykanów. Wiemy przecież, że (jak zawsze) byli wśród nich zarówno ci dobrzy, jak i gorsi (obejrzyjcie chociażby "American Gangster"). Ale czy da się nakręcić hagiografię bez świętych? 

Co do obsady, to Martin Luther King zagrany jest w filmie po prostu wspaniale - rola niemalże godna Oscara. Także postacie drugoplanowe są niezwykle prawdziwe. Ze zdumieniem odkryłem, że legendarna Oprah Winfrey jest świetną aktorką! Tom Wilkinson i Tim Roth w roli czarnych charakterów (prezydenta i gubernatora) jak zwykle stoją na mistrzowskim poziomie, a camea zaliczyli też Cuba Gooding Jr. (biedny ten aktor, nigdy nie przebił się do pierwszego szeregu) i wciąż żywy Martin Sheen. Obsada zaiste godna arcydzieła. 

Jeśli nie wiecie o co chodzi Afroamerykanom protestującym współcześnie przeciwko brutalności policji w USA, obejrzyjcie "Selmę". Warto znać ten kawałek historii, głównie z powodu bohaterstwa zwykłych ludzi, którzy nie bali się oddać życia, by zmienić świat na lepsze. I - jak to w dobrych historiach bywa - zwyciężyli.

Wniosek: Film obowiązkowy do obejrzenia, ale tylko raz.


"Riddick"

"Riddick"

O czym to jest: Galaktyczny zbieg walczy z potworami i łowcami nagród.

riddick plakat recenzja filmu vin diesel katee sackhoff dave bautista

Recenzja filmu:

Po udanych dwóch częściach sagi o kosmicznym wykolejeńcu Riddicku z radością sięgnąłem po trzecią, tym razem zatytułowaną po prostu "Riddick" (co by nie mówić, tytuły tego cyklu są dosyć średnie). Twórcy sagi zrobili tym razem ciekawą rzecz. Otóż nie mogąc zebrać przed długi czas pieniędzy na wysokobudżetową produkcję, postanowili zrobić film znacznie bardziej kameralny niż "Kroniki Riddicka", przez co powstało w zasadzie drugie "Pitch Black". I to niemal dosłownie. Riddick po raz kolejny trafia na paskudną planetę, gdzie wszystko (łącznie z bandą łowców nagród) chce go zabić. A z nastaniem ciemności (czy raczej globalnej ulewy) na powierzchnię planety wychodzą potwory... 

Nie martwcie się jednak, "Riddick" dalej ma bardzo duże połączenie fabuły z poprzednimi częściami (wliczając w to - niestety tylko na chwilkę - Karla Urbana na ekranie). I choć akcja zapewne nie potoczyła się tak, jak wielu fanów by sobie życzyło, ciekawym jest powrót do źródeł fabuły w stylu Riddick vs. potwory. Niestety pierwsze pół filmu jest dosyć nudne, gdyż składa się z ujęć Riddicka leczącego rany i trenującego kosmicznego hienopsa. Akcja rozkręca się dopiero od drugiej połowy, gdy na planecie lądują łowcy nagród, wśród których jest nie kto inny, jak Starbuck z "Battlestar Galactica"! Mówcie co chcecie, ale jeśli w filmie gra Katee Sackhoff, najbardziej badassowa diva science fiction, obejrzę go w ciemno i za każdą cenę. Ale to nie koniec niespodzianek, bo - jak się okazuje - "Riddick" ma ciekawe powiązanie ze "Strażnikami Galaktyki", gdyż grają w nim obok siebie zarówno Groot (Vin Diesel) jak i Drax Niszczyciel (Dave Bautista). Nerdy lubią takie rzeczy! 

A potem już zapada ciemność i wychodzą potwory, zatem mamy ponownie klasyczny slasher i zakłady, kto z bohaterów dotrwa do napisów końcowych. Potworki są nawet fajniejsze niż w "Pitch Black", a i rzeźnia jest bardziej satysfakcjonująca. W końcu znacznie przyjemniej jest patrzeć, jak giną paskudni najemnicy, niż niewinni cywile. Tak więc historia zatoczyła koło, a Riddick ponownie odnajduje swoją tożsamość. Na szczęście historia uniwersum nie traci przy tym sensu, dlatego też "Riddick" - choć może najsłabszy z cyklu - wciąż jest dobrym horrorem w kosmosie. I tak trzymać!

Wniosek: Dobre kino science fiction tak na 70%. To mi wystarczy.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Riddicku! >>>


"The Chronicles of Riddick" ("Kroniki Riddicka")

"The Chronicles of Riddick" ("Kroniki Riddicka")

O czym to jest: Galaktyczny uciekinier musi uratować wszechświat.

kroniki riddicka plakat recenzja filmu vin diesel

Recenzja filmu:

Zachęcony całkiem udanym slasherem w postaci "Pitch Black", postanowiłem sięgnąć po kolejną część sagi o notorycznym kosmicznym bandycie Riddicku. Zaczęło się standardowo: oto Riddick znowu ucieka przed łowcami nagród na zapomnianej przez kosmos planecie. Tym razem jednak wir akcji rzuci go w sam środek prawdziwej space opery, gdzie nasz bohater będzie musiał ocalić wszechświat przed rasą wyznawców śmierci zwanych Necromongerami z Karlem Urbanem w szeregach. Kosmos! Tempo! Przygoda! I dużo trupów! Oto "Kroniki Riddicka"

Było naprawdę świetnie, ten film to chyba najlepsza część cyklu. Rozmach uniwersum w niczym nie ustępuje "Diunie" (widzę coraz więcej podobieństw), czy nawet - momentami - "Gwiezdnym Wojnom". Efekty specjalne stoją na bardzo wysokim poziomie, a sceny zarzynania Nercromongerów za pomocą różnorakiej broni białej to rewelacja. Podobało mi się bardzo duże połączenie fabuły "Kronik" z pierwszą częścią. Jest ona zrośnięta tak mocno, że ciężko zrozumieć wszystkie wątki bez oglądania "Pitch Black" (no i fajnie, że pojawiają się te same postacie). To naprawdę dobrze, nerdy lubią takie rzeczy. Riddick nadal jest świetnym, cynicznie małomównym Riddickiem, a najbardziej drewniany aktor świata Karl Urban (tym razem jeszcze młodziutki) jest równie genialnym czarnym charakterem ze świetną fryzurą. Cóż, czego jak czego, ale ładnych pań i panów w tym filmie nie brakuje. I o to chodzi! 

Pewne koncepcje z tego filmu zapamiętam na zawsze, jak chociażby więzienną planetę na pół zamarzniętą, na pół zamienioną w jezioro lawy, czy też samych Necromongerów zdążających do mitycznego wszechświata równoległego, gdzie to co martwe, nie może umrzeć (brzmi znajomo?). Jak dla mnie cykl o Riddicku mógłby się nawet skończyć w tym miejscu wraz z ostatnim ujęciem: ten film jest aż tak dobry. Science fiction pierwszej klasy.

Wniosek: Znakomita space opera. Polecam Riddicka!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Riddicku! >>>


"Pitch Black"

"Pitch Black"

O czym to jest: Statek kosmiczny z groźnym więźniem rozbija się na wyjątkowo paskudnej planecie.

pitch black riddick plakat recenzja filmu vin diesel

Recenzja filmu:

Sam nie wiem czemu, ale przez długie lata unikałem kultowej serii filmów science fiction o groźnym kolesiu imieniem Riddick - notorycznym uciekinierze z większości galaktycznych więzień, mordercy o złotym sercu, widzącym w ciemnościach, posiadającym nadludzką siłę, szybkość i sprawność. Na szczęście w końcu się przełamałem i powiem szczerze, że było warto. Seria "Riddick" nie jest może szczytem fabularnego geniuszu, ale rozmachem (wszech)świata może się równać z najlepszymi space operami. Najbardziej widać to w drugiej części serii "The Chronicles of Riddick", ale i "Pitch Black" - mimo że miało nieporównywalnie mniejszy budżet - też ma coś w sobie.

Film w połowie przypomina amatorską produkcję fanów i gdyby nie porządna gra aktorska (której w fanfilmach zazwyczaj nie ma) to mógłbym się nawet nabrać, że nakręcono ją w domowym zaciszu. Fabuła wygląda na typowy slasher SF: oto statek kosmiczny rozbija się na pustynnej planecie, gdzie z nastaniem baaaaaaaaardzo długiej nocy na powierzchnię wychodzą paskudne stwory. Pozostaje nam więc pytanie: kto z rozbitków przetrwa do końca filmu? Serio, powinno się robić z tego zakłady. Co ciekawe zazwyczaj udaje mi się trafić w listę ocalałych do napisów końcowych, ale to widać lata doświadczeń. W końcu wszystkie slashery są takie same.

Widać zatem, że fabuła nie jest zbyt skomplikowana - powoli wybijamy kolorową drużynę postaci desperacko próbujących ocalić życie przed paskudnymi potworami. Chwalę niektóre efekty specjalne (zwłaszcza scenę rozbijania statku) i dobry klimat horroru w kosmosie. Sam Riddick jako główny bohater jest wystarczająco intrygujący, by chciało się go oglądać dalej, a że partneruje mu weteranka kina science fiction Claudia Black (czyli niezapomniana Aeryn Sun z "Farscape" i Vala Mal Duran ze "Stargate SG-1"), to ogląda się to jeszcze przyjemniej. Nigdy nie myślałem że tak się stanie, ale chyba polubiłem Vin Diesela na ekranie. Podobał mi się również klimat kosmosu odległej przyszłości, gdzie wszystko jest możliwe, zupełnie jak w "Diunie". Podobało mi się gore, podobały mi się postacie (choć płaskie jak opłatek) i sceny walki. Tego człowiek oczekuje od dobrej rzeźni wśród gwiazd!

I gdyby nie miejscami wyraźna amatorszczyzna w sposobie kręcenia, która zalatywała fanfilmem, byłoby rewelacyjnie. A tak jest dobrze. Ale to mi wystarcza.

Wniosek: Miejscami koślawe, ale naprawdę dobre (choć przewidywalne) SF.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Riddicku! >>>


"Game of Thrones" ("Gra o Tron")

"Game of Thrones" ("Gra o Tron")

O czym to jest: Rycerskie rody walczą o władzę nad Siedmioma Królestwami. A nadciąga zima.

gra o tron plakat recenzja serialu HBO stark lannister sean bean

Recenzja serialu:

To będzie nietypowy wpis. "Gra o Tron" jest jednym z nielicznych przypadków w dziejach kina i telewizji, który nie posiada słabych punktów. Serio. Zazwyczaj zawsze udaje mi się do czegoś przyczepić, a to do fabuły, a to gry aktorskiej, efektów specjalnych czy reżyserii. Tym razem nie ma takiej możliwości. "Gra o Tron" to serial doskonały. Olimp dla współczesnej telewizji, perła w koronie stacji HBO. Kultowość wręcz kipi już od pierwszych scen i wszystko wskazuje na to, że będzie tak do samego końca. A zatem udowodnijmy, dlaczego "Gra o Tron" jest serialem doskonałym.

1. Fabuła. Jestem przykładem osoby, która najpierw przeczytała materiał źródłowy (a więc książki z cyklu "Pieśń Lodu i Ognia" George'a R.R. Martina, na których oparty jest serial), a potem dopiero obejrzała samą produkcję w telewizji. Mimo że wiedziałem jak potoczy się fabuła (serial jest bardzo wierną ekranizacją), to ani razu się nie nudziłem, choć żaden zwrot akcji nie mógł mnie przecież zaskoczyć. Konstrukcja scenariusza jest tu niezwykle misterna, spleciona w logiczny i intrygujący na każdym kroku sposób. Mimo rozbicia akcji na wiele różnych lokacji i kilkanaście głównych postaci (serial jest kręcony naraz w kilku krajach) wszystko się ze sobą zazębia i z kolejnymi odcinkami nabiera coraz większego sensu i spójności. Żaden wątek nie jest tu zapomniany, żadna postać (nawet trzecioplanowa) porzucona. Serial prowadzi nas od konkluzji do konkluzji, a na miejsce usuwanych postaci wskakują nowe. Tutaj przygoda nigdy się nie zatrzymuje.

2. Postacie. Każdy znajdzie coś dla siebie. Wielcy wojownicy i rębajły z mieczami - proszę bardzo. Szpiedzy, skrytobójcy i tajni agenci - jak najbardziej. Sprytni politycy i misterni intryganci - do wyboru, do koloru. Bohaterowie i tchórze, łotry i święci, damy i kobiety lekkich obyczajów... Wybór jest ogromny. Każdy znajdzie tu przynajmniej jednego bohatera, z którym może się utożsamić. Może nim być szlachetny bękart i ostatni sprawiedliwy wśród rycerzy, karzeł obdarzony wielkim sprytem i hartem ducha, albo nastolatka, która dostaje w swoje ręce trzy małe smoki...

3. Aktorzy. Trudno wymienić wszystkie wielkie nazwiska, jakie przewijają się przez ten serial. Sean Bean, Charles Dance, Lena Headey, Jason Momoa i wielu innych, z których niektórzy budują na tym serialu karierę (Kit Harrington, Richard Madden, Emily Clarke, Peter Dinklage). A ponieważ każda postać jest niezwykle charakterystyczna i doskonale dobrana, od tej pory już zawsze w innych produkcjach będziecie poznawać znane gęby. "Gra o Tron" to niemalże księga twarzy wszystkich współczesnych brytyjskich aktorów telewizyjnych (a także kinowych w zakresie filmów science fiction i fantasy). Nie ma tu słabych kreacji, każdy gra fantastycznie i z porażającym realizmem, który pozwala uwierzyć, że wszystko to dzieje się naprawdę.

4. Dialogi. Słowne pojedynki i błyskotliwość dialogów są wyznacznikiem świetnej rozrywki. Nawet gdy akurat nikt nie pada trupem na ekranie (co nie zdarza się często), warto obejrzeć ten serial dla samych "scen mówionych". To się aż nie mieści w głowie. Doszło do tego, że nawet nie jestem w stanie wymienić moich ulubionych konwersacji czy najlepszych dialogów. W każdym odcinku jest ich co najmniej kilkanaście, a odcinków jest (póki co) kilkadziesiąt! Sami sobie wyobraźcie...

5. Sceneria. Fantasy pełną gębą, które rozmachem świata (mimo nieporównywalnie mniejszego budżetu) nie ustępuje nawet Śródziemiu Tolkiena. Mamy wielkie królestwa, kontynent rozrysowany od mroźnej północy po gorące południe, a do tego cudowne widoki i lokacje (Irlandia, Chorwacja, Islandia, Maroko...). Ale ponieważ jest to fantasy, mamy i gigantyczny lodowy mur, zamki, magię, smoki, proroctwa i heroizm na niewyobrażalną skalę. Ale - co ważne - na skalę rzeczywistą, ludzką, zrozumiałą dla nas jako widzów. W końcu ojciec próbujący ocalić swoje dzieci jest równie heroiczny, jak krasnolud próbujący odbić górę z rąk smoka... Nie można też zapomnieć o fantastycznych mroźnych zombie, potwornym wrogu, którego mało kto zauważa, gdy wszyscy zajęci są wojną domową... To jest dopiero pomysł na genialny serial!

Myślę, że nie muszę dalej wymieniać. "Gra o Tron" to wirtuozeria telewizji, trudno mi sobie wyobrazić coś, co dorówna poziomem do tego serialu (oczywiście w zakresie fantasy). I choć rozmach świata Martina nie jest taki jak u Tolkiena, to jednak nieporównywalnie lepiej się to ogląda.

Wniosek: Doskonałe. Kultowe. Najlepsze z najlepszych.


"CSI: Crime Scene Investigation" ("CSI: Kryminalne Zagadki Las Vegas")

"CSI: Crime Scene Investigation" ("CSI: Kryminalne Zagadki Las Vegas")

O czym to jest: Technicy kryminalistyczni rozwiązują zagadki kryminalne.

csi kryminalne zagadki las vegas serial plakat recenzja grissom fishburne danson

Recenzja serialu:

Zespół Perfect śpiewał kiedyś, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny niepokonanym. W domyśle znaczyło to, że należy odejść u szczytu formy, a nie w momencie, gdy jest się cieniem dawnej chwały. Ten smutny los spotkał serial "CSI", który z nowatorskiego serialu kryminalnego (założyciela osobnego gatunku seriali o kryminalistyce), zmienił się w idiotyczny, beznadziejnie zagrany i sztampowy popcornowy chłam. Ale po kolei.

Na samym początku "CSI" to same achy i ochy. W "mieście grzechu" Las Vegas pracuje grupa techników kryminalistycznych, którzy zbierają ślady na miejscach zbrodni i za ich pomocą łapią bandytów. Oczywiście od samego początku było to grubymi nićmi szyte (technicy kryminalistyczni przesłuchujący podejrzanych - no jasne...), ale miało swój urok. W zespole mieliśmy neurotycznego zdziwaczałego geniusza w roli szefa, rezolutną blondynę, etatowego Afroamerykanina, sympatycznego rednecka i błyskotliwą młodą damę "z problemami". Do tego cyniczny kapitan policji, uśmiechnięty patolog, szalony technik DNA i możemy się bawić. Podobało mi się to, że zbrodnie były dokonywane w nocy (fajny mroczny klimat), a przy tym nieźle naturalistyczne i pokręcone na tyle, że wychodziła z tego prawdziwa łamigłówka. Las Vegas wydaje się być idealnym miejscem do popełniania morderstw, nieprawdaż?

I było, przez jakieś osiem sezonów. Po drodze mieliśmy wprawdzie kilka wpadek (np. niedorzeczny odcinek z jasnowidzem), ale i fantastycznych momentów, takich jak dwuodcinkowy finał piątego sezonu, wyreżyserowany przez samego Quentina Tarantino (epickość do kwadratu!). Moim ulubionym jest zaś siódmy sezon, pełen mocnego, niemalże apokaliptycznego klimatu (głównie z powodu chwilowego zastąpienia głównego bohatera przez straumatyzowanego kryminalistyka z Baltimore - świetna rola Lieva Schreibera). Podsumowaniem dobrych czasów "CSI" był wątek seryjnego mordercy zwanego "Modelarzem", który robił mrożące krew w żyłach modele swoich własnych miejsc zbrodni.

Potem coś się popsuło w fabule. Z jednej strony twórcom chyba zabrakło pomysłów, a z drugiej serial zyskał kardynalny (w moich oczach) grzech - tzw. shipping, czyli romantyczne kojarzenie ze sobą głównych bohaterów. Zawsze ceniłem "CSI" za trzymanie wątków osobistych na dystans. Ale w dziewiątym sezonie zaczął się romans dwójki głównych postaci i wszystko diabli wzięli... Od tego momentu "CSI" zmienił się z kryminału w typowy amerykański tasiemiec: płytki, ograny i bez fajerwerków. Trochę pomogła wymiana głównego bohatera na Laurence'a Fishburne'a (dobry Morfeusz nigdy nie jest zły), ale był to zabieg chwilowy. Podtrzymał poziom serialu na znośnym poziomie do jedenastego sezonu, kiedy to nastąpiła kolejna zmiana bohatera, tym razem granego przez sympatycznego Teda Dansona. Niestety tej świeżości wystarczyło wyłącznie na dwunasty sezon, bo trzynasty okazał się być absolutną tragedią. Co najgorsze ci bohaterowie, którzy się ostali od początku produkcji, najzwyczajniej w świecie się zestarzeli. Smutno było patrzeć, jak niegdyś pełni werwy aktorzy stali się opaśli i gnuśni. Ale nie ma co się dziwić, w końcu ile lat można wygłaszać te same kwestie? Albo wymyślać świeże pomysły na zbrodnie, skoro wokół namnożyło się tyle seriali o podobnej tematyce? "CSI" ostatecznie dobił do piętnastego sezonu zakończonego filmem telewizyjnym "Immortality", czego już po prostu nie dało się oglądać (zwłaszcza, że finalny sezon zawierał w sobie najbardziej żałosnego antagonistę w historii produkcji kryminalnych, tzw. "Gig Harbor Killera"). Stał się źle zagranym, wtórnym, niestarannie zrobionym widowiskiem dla amerykańskich półgłówków. A nam pozostało ze smutkiem patrzeć, jak umiera legenda.

"CSI" powinien mieć maksymalnie dwanaście sezonów, nie więcej. Każda produkcja ma ograniczony limit potencjału, a twórcy powinni wiedzieć, kiedy skończyć (i nie bać się śmiałych ruchów w postaci częstszej wymiany bohaterów, w końcu nic tak nie ożywia akcji jak trup). Niemniej, jeśli jakimś cudem nie znacie "CSI", polecam wam zagłębić się w sezony 1-8. To w końcu klasyka.

Wniosek: Świetny serial do ósmego sezonu włącznie. Potem tendencja spadkowa zakończona upadkiem z klifu.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "CSI"! >>>


"Wyjście Awaryjne"

"Wyjście Awaryjne"

O czym to jest: Naczelniczka gminy zrobi wszystko, by uchronić rodzinę przed skandalem towarzyskim.

wyjście awaryjne film 1982 komedia bożena dykiel krzysztof kowalewski

W ramach eksploracji kina rodzimego sięgnąłem po starą PRL-owską komedię "Wyjście Awaryjne". Nie ukrywam, że zrobiłem to głównie z powodu nakręcenia tego dzieła w Psarach - mojej rodzinnej miejscowości - choć sam film też ma niezłe recenzje i w niektórych kręgach uchodzi za kultowy. Czy słusznie?

Cóż, nazwanie go kultowym to oczywiście przesada, ale na szczęście nie jest taki zły. Zawiera niestety wszystkie mankamenty polskiego kina, na czele z tym, że jest tragicznie udźwiękowiony. Oglądanie go stanowiło prawdziwy horror - miejscami trzeba było się naprawdę wysilić, by zrozumieć co mówią aktorzy. Na szczęście fabuła nie okazała się ani toporna, ani martyrologiczna, głównie dlatego, że film jest prostą komedią (a te Polakom zawsze wychodziły). Niezbyt wyszukaną, bo klasyczną komedią pomyłek, ale za to lekką i przyjemną. Akcja "Wyjścia Awaryjnego" opowiada o losach naczelniczki gminy (czyli przekładając na czasy współczesne pani wójt), która w trosce o reputację córki w pozamałżeńskiej ciąży, postanawia za wszelką cenę wydać ją za mąż, zanim dojdzie do rozwiązania. Oczywiście wiąże się to z dosłownym zakupem przypadkowego pana młodego, który (tak się złożyło) dopiero co wyszedł z więzienia... Dalej możecie sobie wyobrazić, jak przebiega akcja. Nie ma tu nic nowego, ale czasem człowiek lubi sobie obejrzeć kolejną kalkę starego motywu. To żaden wstyd.

Przyznaję dużo punktów za fajną grę aktorską. Bożena Dykiel jako naczelniczka gminy brawurowo szaleje na ekranie, a Krzysztof Kowalewski jako podkochujący się w niej komendant milicji również daje znakomity popis talentu aktorskiego. Myślę nawet, że Smarzowski kręcąc swoje "Wesele" wziął kilka pomysłów właśnie z "Wyjścia Awaryjnego". Cóż, polska wieś niewiele się zmieniła przez te kilkadziesiąt lat. Albo i kilkaset.

Wniosek: Przyjemna komedia, choć nieco zakurzona.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger