"Transcendence" ("Transcendencja")

"Transcendence" ("Transcendencja")

O czym to jest: Genialny naukowiec przenosi swoją świadomość do komputera.

transcendencja film recenzja plakat johnny depp morgan freeman

Recenzja filmu:

"Transcendence" to jeden z tych filmów, na które nie dotarłem do kina. Niby był to pełnokrwisty film science fiction, który powinien skusić mnie do wyprawy przed srebrny ekran, niemniej w zwiastunie było coś, co zapalało u mnie lampkę ostrzegawczą z napisem "Uwaga, może być szmira!". Ostatnio miałem okazję nadrobić tą produkcję i ze smutkiem stwierdzam, że mój instynkt nie zawiódł.

Tak płaskiego, pozbawionego tempa i wręcz martwego filmu nie widziałem już od dawna. Nie mówię, że był szmirą. Był po prostu... zmarnowany. Bardziej nadawał się na jeden z gorszych odcinków "The Outer Limits" niż na samodzielną produkcję kinową za miliony dolarów. Człowiek przenoszący swoją świadomość do komputera? Wow, no oryginalny pomysł jak nie wiem co. Superświadomość dążąca do opanowania życia na Ziemi? No, kochani scenarzyści, zaskoczyliście mnie - W ŻYCIU bym się nie spodziewał takiego przebiegu fabuły! Co za zwrot akcji, oryginalność i świeże podejście do tematu!

Ale mało tego. Skoro mamy wtórną fabułę SF, podkręćmy tempo i zróbmy z tego... romans. Bo tym tak naprawdę jest ten film. Miałkim romansidłem. Jeśli myślicie, że głównym bohaterem jest tu przeniesiony do komputera Johnny Deep (grający wprawdzie nieźle, ale co z tego), to się mylicie. Pierwsze skrzypce gra niestety Rebecca Hall w roli jego żony. O rany, jak zła to postać i jak zła aktorka! Pani w założeniu miała być genialną panią naukowiec, a staje się naiwną, wręcz tępą paniusią żyjącą złudzeniami i fikcją. Gdzie zimny, analityczny umysł badacza? Chyba został w innym filmie, a na pewno w innym ciele, ponieważ aktorka gra po prostu okropnie! Bez wyrazu, bez tempa, wręcz zniechęca do spędzenia z nią dwóch godzin filmu. A wokół niej jak elektrony krążą komputerowy Depp i Paul Bettany, któremu gęba Visiona z "Marvel Cinematic Universe" pozostanie już do końca życia. A, no i oczywiście pojawia się też klasyczny Morgan Freeman, który nie pełni tu żadnej funkcji, a jedynie jak w "Lucy" pokazuje ryjek i mówi kilka mądrości z offu, by podnieść frekwencję w kinach. 

Jasne, pewne rzeczy są fajnie pokazane (np. internetowe zombie czy nanoboty naprawiające planetę), ale ogólnie nic w tym filmie nie ma sensu. Nie wiem, czy jest on za technologią, czy przeciwko niej. Nie mam pojęcia o co chodziło w finale, do czego dążył Depp i o co chodziło jego żonie. W ogóle nic nie wiem. No może z wyjątkiem tego, że na pewno nie obejrzę więcej "Transcendence".

Wniosek: Zmarnowany czas na oglądanie. Nie warto.


"Fires on the Plain" ("Ognie w Polu")

"Fires on the Plain" ("Ognie w Polu")

O czym to jest: Japoński żołnierz stara się przetrwać w piekle dżungli w czasie II wojny światowej.

ognie w polu film recenzja plakat nobi

Recenzja filmu:

Rzadko mam okazję oglądać kino azjatyckie, ale gdy już do tego dochodzi, zazwyczaj wolę filmy japońskie od chińskich czy koreańskich. Są często lepiej nakręcone, pozbawione efekciarstwa i narzutki tandetnej propagandy. I chyba bardziej zrozumiałe dla Europejczyka. Zwłaszcza, gdy opowiadają o realiach II wojny światowej.

Japoński film "Ognie w Polu" z 2014 roku (znany także jako "Nobi") śledzi losy japońskiego szeregowca, zagubionego na Filipinach pod koniec wojny. To już zmierzch Cesarstwa - niedobitki japońskich wojsk są wycieńczone chorobami i ranami, brakuje im amunicji, jedzenia i wody, nie mogą liczyć na żadne wsparcie, a z każdej strony czyha śmierć z rąk partyzantów lub amerykańskich wojsk. Klimat bardzo przypomina to, co znamy z "Listów z Iwo Jimy", a jednocześnie ma w sobie coś z "Czasu Apokalipsy" i "Plutonu". To nie jest film wojenny ze strzelaniną lub herosami na pierwszym miejscu, tak jak w "Pacyfiku". Główny bohater filmu po prostu stara się przetrwać, choć chyba sam nie wie, po co. Jego największym wrogiem jest głód oraz koledzy z oddziału, opętani przez szaleństwo wojny. I tu trzeba oddać hołd twórcom, że taka wizja piekła dżungli udała się perfekcyjnie.

Film jest niezwykle naturalistyczny, brutalny do tego stopnia, że "Apocalypto" wygląda przy nim jak dobranocka. Porusza niemal wszystkie tabu, na czele z kanibalizmem i szczegółową lekcją anatomii ludzkiego ciała. Jeśli chcecie wiedzieć, jak wygląda pulsujący ludzki mózg rozrzucony po dżungli, to "Ognie w Polu" wam to pokażą. Podczas pokazu w kinie, część publiki nie wytrzymała i wychodziła w trakcie, ale dla mnie nie było w takich obrazach zbędnego gore ani epatowania okrucieństwem - była za to prawda. Jestem przekonany, że właśnie tak wygląda prawdziwa wojna, a nie cukierkowo, jak w wielu amerykańskich produkcjach o tej tematyce. 

Surowy sposób kręcenia, bardzo dynamiczne, psychodeliczne ujęcia, wspaniała charakteryzacja i dobra gra aktorska - to są elementy, dzięki którym mogę śmiało polecić ten film. Nie jest to może film kultowy, ale za to bardzo, bardzo dobry. Warty poświęcenia mu odrobiny uwagi.

Wniosek: Polecam dorosłym widzom, zwłaszcza zainteresowanym tematyką wojenną.


"Dragon Blade" ("Wojna Imperiów")

"Dragon Blade" ("Wojna Imperiów")

O czym to jest: Dobrzy Rzymianie razem z Chińczykami walczą ze złymi Rzymianami.

wojna imperiów film recenzja plakat jackie chan adrien brody

Recenzja filmu:

Jestem świadomy, że kino chińskie rządzi się innymi prawami niż europejskie czy amerykańskie. Wynika to ze znacznych różnic kulturowych. W chińskich filmach wymagana jest nadmierna ekspresja aktorów, pokazywanie wszystkich emocji aż do poziomu przerysowania, długie pompatyczne dialogi i obowiązkowe morały na każdym kroku. I o ile dzieje się to w filmie stricte chińskim, tworzonym przez chińskich aktorów, to nie mam z tym problemu. Gorzej, gdy do takiego schematu zaprzęga się aktorów zachodnich...

Film "Dragon Blade" nie jest całkowitą szmirą, choć naprawdę niewiele mu do tego brakuje. Ratują go niezłe sceny walk z choreografią najwyższych lotów, a także pojedyncze kreacje aktorskie. I to niestety tyle pozytywów. Cała reszta, będąca luźną wariacją na temat spotkania rzymskiego legionu i chińskich oddziałów gdzieś na Jedwabnym Szlaku, woła o pomstę do nieba. "Dragon Blade" jest nakręcony topornie, bez pomysłu, z przerażająco poszatkowaną, przetykaną dziwnymi flashbackami i nietrzymającą się logiki fabułą. Na dodatek twórcy polali go sytą, tłustą propagandą z przesłaniem światowej unii gospodarczo-handlowej (oczywiście zarządzanej przez Chiny), która zjednoczy wszystkie narody i przyniesie kres wojnom. Urocze, ale niestrawne.

Umówmy się, że idea Rzymianie vs. Cesarstwo Chińskie daje radę, bo Rzymianie zawsze są pro. Ale kiedy mają zbroje z pianki, a tuniki z taniej lycry, wygląda to po prostu żałośnie. Ponadto gdy obsadzimy w głównej roli Jackie Chana, to wiecie co otrzymamy? Komedię sensacyjną. Nawet w realiach antyku to wciąż będzie komedia sensacyjna, Jackie Chan po prostu nie potrafi grać na serio! Ale to nie szkodzi, bo wychodzi mu to świetnie, a widząc jego wigor nikt nie powiedziałby, że już jest po 60-tce. Partnerujący mu John Cusack w roli Dobrego Rzymianina jest taki, jak zawsze: bezbarwny. Miękki jak galareta, ale akurat tu (o dziwo) pasował do swojej postaci. Wydaje mi się zresztą, że gdyby to on był głównym bohaterem tej opowieści, wyszłoby coś lepszego. Na szczęście mamy jasny punkt w osobie Adriena Brody'ego w roli Złego Rzymianina, tak przerysowanego, że aż pięknego. Świetny wyszedł z niego czarny charakter (i jeszcze z tymi loczkami!). Niestety wszystko pogrąża kilkuletni chłopczyk grający młodego rzymskiego cesarza, który przez pół filmu zanosi się płaczem wniebogłosy (nie żartuję - naprawdę wyje, a twarz zalewa mu się łzami i smarkami, odbierając jakąkolwiek przyjemność z oglądania tego na ekranie). Zgroza! A oprócz tego śpiewa, zresztą Jackie Chan też śpiewa, nawet Adrien Brody śpiewa w finalnej scenie krztusząc się krwią. Rany boskie, "Dragon Blade" to na pewno nie jest parodia...?

Konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni finalną, współczesną wstawkę z "archeologami" chińskimi, którzy odnajdując ruiny starożytnego miasta postanawiają... nie mówić o nich nikomu. O co chodzi, ludzie? Czy ktoś obejrzał ten film po zmontowaniu? Na szczęście mamy tu klasyczne chińskie kung-fu fighting, bo bez tego to...

Wniosek: Można obejrzeć sceny walk, a resztę bez żalu przewinąć. Nic się nie straci.


"Ant-Man"

"Ant-Man"

O czym to jest: Uzdolniony włamywacz zmniejsza się do rozmiaru mrówki, by walczyć ze złem.

ant man film recenzja marvel plakat paul rudd

Recenzja filmu:

Ha! No dobra panowie i panie z Marvela, udało się wam mnie zaskoczyć! Szczerze się obawiałem, że na półmetku najdroższego serialu w historii świata, jakim jest ten cykl filmowy, wszyscy zaczęli gonić własny ogon i kolejne filmy z "Marvel Cinematic Universe" będą powtórką z "Czasu Ultona" - czyli masa superbohaterów na ekranie, tsunami patosu i ani krzty sensu. A tu nie dość, że dostaliśmy zupełnie nową postać, nowe realia, to jednocześnie odświeżyliśmy markę na tyle, że "Ant-Man" z powodzeniem mógłby być zupełnie osobnym filmem spoza uniwersum. I widz nic by nie stracił na frajdzie z oglądania!

Fabuła jest tak niedorzeczna, że aż się słabo robi (tak, bardziej niedorzeczna niż blond-mięśniak z wielkim młotem fruwający po niebie, i bardziej niedorzeczna niż naukowiec zmieniony promieniami gamma w zieloną niezniszczalną bestię). Oto powstało serum (tak, to te czasy gdy za wszystko odpowiadało jakieś serum!), które w połączeniu ze specjalistycznym kostiumem potrafi zmniejszyć człowieka do rozmiaru mrówki, zachowując przy tym jego siłę. Mało tego, dzierżawca tegoż kostiumu za pomocą myślo-technologii potrafi wydawać rozkazy armii mrówek, które zakładają ładunki wybuchowe, ścigają się ze śmigłowcami, niszczą sprzęty elektroniczne, gryzą napastników i ogólnie są w dechę. Witajcie w świecie Ant-Mana! Dodajmy do tego włamywacza o złotym sercu, jego fajną ekipę sympatycznych bandziorów, złego pana z Chciwej Korporacji, starego mentora, etatową lasię, całą masę CGI oraz sarkastyczne dialogi i wiecie co wyszło? Dobry, udany film Marvela. Taki powrót do korzeni w stylu pierwszego "Iron Mana". Podoba mi się!

Główny bohater grany przez rewelacyjnego Paula Rudda jest naprawdę przyjemny do oglądania - może nawet bardziej niż Chris Pratt w "Strażnikach Galaktyki". Jego ekipa, a zwłaszcza latynoski gaduła, to chodząca fabryka gagów. Michael Douglas w roli starego mentora odnajduje się zaskakująco dobrze jak na aktora w jego wieku i z jego pozycją. Ogląda się to wartko, z zacięciem, z jajem i z frajdą. Prawdopodobnie wyszedł z tego jeden z najlepszych filmów Marvela.

Gdyby jeszcze nie te niedorzeczne mrówki... Ale twórcy filmu chyba sami się z tego śmiali, więc przynajmniej jest dobra energia!

Wniosek: 100% rozrywki i frajdy. Właśnie takie powinny być filmy Marvela.


<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>


"Nash Bridges"

"Nash Bridges"

O czym to jest: Policjanci łapią bandytów w San Francisco.

Recenzja serialu:

Dzięki uprzejmości TV Puls mogłem sobie ostatnio przypomnieć, na czym polega piękno klasycznej telewizji! Obecnie ramówka TV Puls pełni tą samą rolę, która należała w latach 90. do Polsatu - nadaje kultowe seriale i filmy, bez żadnych durnych polskich celebrytów, programów dla bezmózgów czy piosenek o mięsnym jeżu. Mam to szczęście, że co rano szykując się do pracy otrzymuję od nich fragment odcinka "Nasha Bridgesa".

Oczywiście pamiętałem ten serial z dawnych lat, ale teraz mogłem przypomnieć sobie, jak znakomita jest to produkcja. Trudno się dziwić, że "Nasha" nadawano w 70 krajach! To najbardziej klasyczna opowieść o policjantach i złodziejach, jaką możecie sobie wyobrazić. I to jeszcze w legendarnym San Francisco, które co ciekawe ostatnio powraca do łask (po okresie filmowej detronizacji przez Los Angeles i Nowy Jork). Tytułowy inspektor Nash Bridges i jego latynoski partner Joe Dominguez rozbijają się żółtą Barracudą po Frisco, w każdym odcinku łapiąc złych gości i z uśmiechem na ustach rozwiązując najtrudniejsze zagadki kryminalne. To nie te czasy, gdy jajogłowi z "CSI" łapą złoczyńców dzięki pipetom i mikroskopom. Tu się liczy prawdziwa policyjna robota! Przeczucie, odwaga, spryt i pogoda ducha! Tak się proszę państwa kręci seriale kryminalne!

Jak można się domyśleć, są tu też wszystkie wady kina lat 90. - naiwność fabuły, niekonsekwencja, naciąganie rzeczywistości... Ale co z tego! To rola życia Dona Johnsona (który ugruntował w ten sposób swoją kultowość zapoczątkowaną w "Miami Vice") i Cheecha Marina. Wszystkie ich współczesne role ekranowe - od epizodów w "Maczecie" aż po "Django" - to tylko powielanie dawnej legendy. "Nash Bridges" to idealny, familijny serial na wieczór lub rano. Prosty, rozrywkowy, odmóżdżający. I na litość boską, nie skupiajcie się zbytnio na fabule, tylko wsiadajcie do żółtej Barracudy i gnajcie co sił razem z Nashem Bridgesem!

P.S. I na potwierdzenie moich słów dodam, że nakręcony w 2021 roku telewizyjny film o tym samym tytule co serial, który to powołał naszych ulubionych bohaterów raz jeszcze do życia, udowodnił jak ponadczasowa jest to historia! Cytując: "Czasy się zmieniły. Nash Bridges nie." Nie miałbym nic przeciwko dalszym przygodom starszego Nasha i Joe, zwłaszcza w perspektywie starcia z millenialsami w roli policjantów. Film zdecydowanie polecam i jakbym tylko miał chwilę, od razu bym wchłonął cały serial raz jeszcze!

Wnioski: Świetny serial. Wyznacznik pewnej epoki w historii telewizji.


"Fight Club" ("Podziemny Krąg")

"Fight Club" ("Podziemny Krąg")

O czym to jest: Generacja współczesnych mężczyzn rozpoczyna rewolucję społeczną.

podziemny krąg film recenzja plakat brad pitt edward norton

Recenzja filmu:

Czas otworzyć skarbiec i sięgnąć do prawdziwych perełek kina. Większość z was na pewno zna "Fight Club" jako brawurowe, nowatorsko nakręcone, bezkompromisowe cudo w historii kina. Jeśli jednak jakimś cudem nigdy nie oglądaliście tego filmu, w trybie natychmiastowym po niego sięgnijcie. To jedna z tych produkcji, która JEST KULTOWA. Tak bardzo kultowa, że mimo nakręcenia w 1999 roku ani trochę nie straciła na aktualności. A przecież minęło już kilkanaście lat!

Przez tyle czasu zmieniło się ogromnie dużo rzeczy na świecie... ale widać nie dość dużo. Wciąż jesteśmy tą samą, zmieloną masą konsumentów żyjących w wielkich miastach. Budzimy się rano, zakładamy kombinezony/garnitury, idziemy do pracy, której nienawidzimy, żeby zarobić na rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy. Owszem, część z nas lubi swoją pracę. Ale wielu innych szaraczków: pracowników korporacji, biurw, konsultantów call center, kelnerów, śmieciarzy, analityków bankowych itd. po prostu nie może patrzeć na siebie w lustrze. Co z nas za mężczyźni, skoro dni naszego życia są jak kopia kolejnych kopii? Wiem to, bo sam przeszedłem przez taką maszynkę do mięsa. "Fight Club" pokazuje, co się może stać, gdy taka uśpiona armia wykastrowanych społecznie mężczyzn zacznie brać sprawy w swoje ręce. Rozpocznie się rewolucja. Projekt Chaos.

Gdy oglądacie "Fight Club", patrzycie na ten film z ogromną dozą fascynacji i niedowierzania. Brawurowa gra Edwarda Nortona i Brada Pitta (trudno powiedzieć, który z nich był lepszy, obydwaj zasłużyli tu na Oscara) ciągnie ten film jak pożerający ropę silnik V8. Helena Boham Carter jest tu tak neurotyczna, jak tylko potrafi, pokazując ogromny potencjał aktorki dramatycznej, a także i komediowej. Kultowe teksty i pranie mózgu w "Fight Club" przeszły do kanonu popkultury, podobnie jak legendarny Kodeks Klubu. Mało jest filmów tak prawdziwych i tak trafnie opisujących rzeczywistość. A jednocześnie lekkich, szybkich, awangardowych i nie do podrobienia. Kultowych.

Wniosek: Jeden z najlepszych filmów w historii kina. Nieprędko się przeterminuje.


"Jurassic World"

"Jurassic World"

O czym to jest: Dinozaury zjadają ludzi.

jurassic world film recenzja plakat chris pratt

Recenzja filmu:

Dinusie powróciły! Pamiętam, jak na początku lat 90. siedziałem z rodzicami w wielkim plenerowym kinie we wrocławskiej Hali Stulecia i z szerokimi oczami wpatrywałem się w dinozaury ożywione magią srebrnego ekranu. Dla chłopca, który chciał zostać paleontologiem to było spełnienie marzeń! Do dziś uważam "Jurassic Park" za film kultowy, idealne połączenie kina przygodowego i familijnego, z odpowiednią dawką humoru i lekkiego gore. A tu proszę bardzo, prosto z Hollywood leci kolejny sequel...

Taka to moda ostatnio na odmrażanie dawnych hitów filmowych. W przypadku "Parku Jurajskiego" postawiono jednak na prosty sequel zamiast reboota, i całe szczęście. "Jurassic World" sprytnie pomija tragiczną drugą część i znośną, ale nieporywającą trzecią, stanowiąc bezpośrednią kontynuację jedynki. I to na pełnym gazie, wliczając w to hołd dla starych lokacji (hala z pamiętnego pojedynku T-Rex vs. Raptory), pojazdów (Jeepy!) czy choćby legendarnego motywu muzycznego Johna Williamsa. Czapki z głów dla twórców - taki ukłon dla klasyki zdecydowanie lubię i popieram. Pod tym względem filmowi nie można nic zarzucić.

Ale jak tu się mierzyć z taką legendą i zrobić coś choćby porównywalnie genialnego? Było trudno i nie do końca się udało, choć - przyznaję szczerze - nie było tragedii. Na początku trailer zapowiadał zwykłą amerykańską sieczkę dla ćwierćinteligentów, dlatego długo zwlekałem z wyprawą do kina. Ale że wszyscy wokół chwalili sobie ten film, to w końcu poszedłem... I nie było źle. Chris Pratt w roli nowego wiodącego aktora spisuje się przyzwoicie i - rzecz jasna - jest identyczny jak w "Strażnikach Galaktyki". Ale wiedziałem od pierwszej chwili, że to jest aktor, który gra wyłącznie samego siebie i na tym zbija popularność. Nie przeszkadza mi to, dopóki dostarcza mi rozrywki na ekranie i mam nadzieję, że pan Pratt prędko nie utraci tego daru. Bryce Dallas Howard jako partnerująca lasia ujdzie w tłoku, choć tej aktorce zdecydowanie lepiej wychodzi kino kameralne, jak choćby "Osada" albo "Kobieta w Błękitnej Wodzie". Wprawdzie w paru miejscach podczas projekcji poczułem lekkie znużenie formą, ale koniec końców gra aktorska i dialogi były na znośnym poziomie.

A dinozaury? Jak to dinożarły. Duże, krwiożercze i głośne! Cieszę się, że nie zrezygnowano z krwawych elementów (co to byłyby za dinusie z PG-13?). Oczywiście dostaliśmy kolejnego mega-drapieżnika, mądre raptory i pikujące mięsożerne pterodaktyle, czyli to samo co w poprzednich trzech częściach. Chcieliście dinozaurów to je macie! A wszystko wskazuje na to, że do Parku Jurajskiego będziemy jeszcze wracać wielokrotnie, więc lepiej wyjmujcie swoje zagrzebane od czasów dzieciństwa albumy z dinozaurami i siadajcie do lektury!

Wniosek: Głupawe, ale zapewnia rozrywkę przy oglądaniu.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Jurassic Park"! >>>


"Defiance"

"Defiance"

O czym to jest: Kosmici i ludzie muszą żyć razem na zniszczonej, postapokaliptycznej Ziemi.

defiance serial recenzja plakat

Recenzja serialu:

Kiedyś wydawało mi się, że nastał zmierzch klasycznych seriali science fiction z dużą ilością kosmitów, strzelanek, fajnych lokacji i niezłego tempa. Na szczęście się myliłem - twórcy gatunku wciąż potrafią mnie mile zaskoczyć! Taką niespodzianką jest serial "Defiance", konglomerat różnych gatunków kina, na pierwszy rzut oka wtórny, ale w rzeczywistości (dzięki doskonałej jakości) świeży i pełen rozrywki. O to chodzi!

Wprowadzenie do fabuły jest dosyć przydługie, ale w skrócie chodzi o to, że kosmici przylecieli na Ziemię, ale z jakiegoś powodu szlag trafił ich statki. Teraz ci z nich, którzy przeżyli (w sumie osiem różnych ras kosmitów), muszą żyć na Ziemi z niedobitkami ludzi. Problem polega na tym, że apokalipsa statków rozpoczęła niekontrolowany terraforming planety - zniknęły miasta, kontynenty, oceany, a na ich miejsce pojawiły się nowe lokacje, dzikie i obce, z niebezpieczną fauną i florą. Akcja toczy się w małym miasteczku na nowym Dzikim Zachodzie - tytułowym Defiance, stojącym na gruzach dawnego St. Louis. Obserwujemy przygody Nolana, ziemskiego weterana i okazjonalnie szeryfa Defiance, oraz jego adoptowanej kosmicznej córki Irysy. W tle oczywiście czeka na widzów cała masa zagadek z kluczem, tajnych spisków, sekretów i misji ratowania świata. Czyli to, co fani SF lubią najbardziej.

W zasadzie nie mam się do czego przyczepić w tej produkcji, bo poziom serialu szybuje w górę z odcinka na odcinek. Przyspiesza, wprowadza nowe wątki (ale też nie zapomina o starych), rozszerza się na nowe lokacje. Nie stroni też od brutalności - członkowie głównej obsady padają jak muchy (nie aż tak jak w "Grze o Tron", ale prawie). Sam główny bohater jest twardym gościem w starym stylu, męskim, ale też sarkastycznym i ojcowskim w stosunku do tych, o których dba - trochę jak Bruce Willis w swoich najlepszych latach. Wspaniałe się również postacie z "rodziny wampirów", czyli diaboliczne kosmiczne małżeństwo Tarr. Tony Curran i Jaime Murray podbili moje serce swoimi kreacjami - są po prostu idealni do tego serialu! Z rozkoszą oglądam spiski, przekręty i łajdactwa w ich wykonaniu. Rewelacja!

Klimat Dzikiego Zachodu nie jest tu przypadkowy - podobnie jak "Firefly", również "Defiance" oferuje western w kosmosie (a raczej: z kosmitami). Dorzućcie do tego sporą dozę falloutu, nieźle zaprojektowanych kosmitów (jest to wprawdzie charakteryzacja klasy "Star Trek" albo "Stargate SG-1", ale mimo to ciekawa) i naprawdę niezłe tempo. Cieszę się, że "Defiance" wytrzymało do trzeciego sezonu i troszkę mi smutno, że nie będzie ich więcej. Ale za to ma piękne zakończenie!

Wniosek: Bardzo dobre, rozrywkowe i z jajem. W sam raz na seans wieczorem.


"Stalker"

"Stalker"

O czym to jest: W środku ZSRR pojawia się tajemnicza Zona, z której nikt nie wraca.

stalker film recenzja ZSRR plakat tarkovsky

Recenzja filmu:

Nie wiem czy czytaliście "Piknik na Skraju Drogi", książkę-arcydzieło braci Strugackich, ale jeśli nie, natychmiast nadróbcie to niedopatrzenie. Czytałem w swoim życiu setki pozycji z gatunku science fiction oraz fantasy i szczerze powiem, że "Piknik" to moja ulubiona książka ze wszystkich, jakie znam. Jest po prostu najlepsza. Krótka, celna, ale waląca po głowie 16-tonowym odważnikiem. Nie da się jej zapomnieć.

Długo zwlekałem z obejrzeniem ekranizacji, zatytułowanej "Stalker". Bałem się rozczarowania. Zwłaszcza, że jest to film radziecki z 1979 roku, a wiadomo jak wtedy w Kraju Rad kręcono filmy. I faktycznie, nie jest to dosłowna ekranizacja (choćby dlatego, że akcja książki ma miejsce w Kanadzie, a nie ZSRR), ale oprócz tego wszystko się zgadza. Klimat, tempo narracji, absolutna psychodela i te lokacje! Mój Boże, lokacje!!! Gwarantuję wam, że nie widzieliście drugiego tak wspaniałego filmu ze scenografią postapokaliptyczną. A to dlatego, że nie trzeba jej było budować - ona naprawdę istniała. Zdjęcia do filmu realizowano w zrujnowanej hydroelektrowni w Estonii - opuszczonej, zarośniętej, zatrutej i zniszczonej. Poziom skażenia był tak wysoki, że wielu członków ekipy, w tym reżyser, zmarło w późniejszych latach prawdopodobnie z powodu kontaktu z chemikaliami. Żaden scenograf nie byłby w stanie odtworzyć takiego klimatu, i to z prawie zerowym wykorzystaniem efektów specjalnych! Po prostu absolutna kultowość w każdym calu!

Akcja filmu jest bardzo wolna, pełna metafizyki i nasiąknięta filozoficznymi dysputami na temat istoty życia i człowieczeństwa. Nasi bohaterowie - tytułowy Stalker i jego dwaj klienci, Profesor i Pisarz, stanowią różne wersje człowieka radzieckiego, zmielonego i obdartego z godności przez totalitarny system. Nic nie jest tu powiedziane wprost, wszystkie analogie i metafory widz znajduje sam. I to jest piękne, ponieważ każdy znajdzie tu coś innego. Ja znalazłem przerażającą, dziką wizję obcej ziemi, opuszczonej przez człowieka, pięknej i śmiertelnie niebezpiecznej, ale wciąż wartej tego, by o nią walczyć.

Jest tu dokładnie tyle science fiction, ile potrzeba. Nawet nie wiem, czy z czystym sumieniem można to nazwać filmem SF, bo raczej nie. "Stalker" jest stopem tego, co najlepsze w kinie przyszłości. I mimo tylu lat na karku nie postarzał się i nie stracił na aktualności. Ani trochę.

P.S. Wbrew powszechnej i błędnej opinii nie jest to film o Czarnobylu. Książkę napisano w 1972 roku, film nakręcono w 1979, a katastrofa wydarzyła się w 1986. 

Wniosek: 100% kultowości. Nie ma drugiego takiego filmu.


"Terminator: Genisys"

"Terminator: Genisys"

O czym to jest: Dokładnie to samo co w pierwszej części, ale gorzej. Znacznie gorzej.

terminator genisys film recenzja plakat schwarzenegger emilia clarke

Recenzja filmu:

Nie, nie i jeszcze raz nie! Jak można było coś takiego nakręcić?! Twórców piątej części "Terminatora" powinno się postawić przed sądem za pogwałcenie klasyki kina! Ten film jest tak zły, tak niedobry, tak marny, że chce się płakać, i to nie ze śmiechu, a z rozpaczy! Jestem bardzo, bardzo rozczarowany "Genisys". Umówmy się, nie spodziewałem się cudu. Po marnych teaserach wyglądających jak turecka podróbka czy plakatach rodem z Painta, nie mogłem oczekiwać arcydzieła, ale pomyślałem sobie: no nie, to niemożliwe żeby było AŻ TAK źle. A jednak...

Była sobie seria filmowa "Terminator". Miała cztery części, każdą w innym stylu. Można się było spierać na temat ich wartości artystycznej (osobiście lubię wszystkie cztery), ale niewątpliwie ich fabuły łączyły się w miarę spójną całość. Aż tu nagle doszła piąta część - "Genisys" - która wyrzuciła wszystko do kosza, stawiając się poza głównym nurtem. Jeśli myśleliście, że "Salvation" fabularnie nie miało sensu, to poczekajcie na "Genisys". Nic nie trzyma się tu logiki. Teoretycznie powtarzamy pierwszą część sagi: Kyle Reese cofa się w czasie, by ocalić Sarę Connor przed Terminatorem. Tutaj ogromny plus dla twórców, że odtworzyli klatka po klatce legendarne pierwsze sceny oryginalnego filmu (śmieciarkę, punki klepiące się z Arnoldem czy nawet zajumanie spodni żulowi). Ale nagle niespodzianka, bo przeszłość nie jest taka sama! Sarah Connor to nie zahukana nastolatka, a mordercza kobieta-komandos wychowana przez Terminatora, przysłanego jeszcze dawniej w przeszłość (i to w towarzystwie jakiegoś T-1000, który ściga naszych bohaterów przez pół filmu). A skąd oni się tam wzięli? Kto ich przysłał i zresetował przeszłość? A kogo to obchodzi, na pewno nie widzów, bo odpowiedzi na to pytanie nie poznaliśmy. Po co komu logika, w końcu jest jak jest, a scenarzyści się cieszą... Potem fabuła leci w przyszłość do roku 2017, gdy to nasi bohaterowie muszą zniszczyć Skynet, zanim ten zniszczy ludzi. Tylko dlaczego Skynet z programu wojskowego stał się Facebookiem? Szanowni państwo, nie zadajemy tu trudnych pytań, bo się jeszcze twórcy obrażą! Mamy wszystko łykać jak młode pelikany i prosić o więcej! Zresztą w międzyczasie dostajemy nowy model Terminatora, jako żywego będącego Replikatorem ze "Stargate: Atlantis", więc powinniśmy być usatysfakcjonowani. W końcu znowu ocaliliśmy świat.

Ale to nie koniec smakołyków w tym filmie. Twórcy chyba nie lubili swoich poprzedników, bowiem postanowili wywalić za okno fabuły "Rise of the Machines", "Salvation" i połowy "Judgement Day", po czym zrebootować serię. Fajnie tak, nie? Po co zachowywać ciągłość fabuły, skoro można zacząć na nowo od środka? W ten sposób widzowie muszą wybrać między poprzednimi czterema filmami, a ewentualnie pierwszymi dwoma + "Genisys". I wiecie co? Ja zabieram pierwsze cztery i mówię: mam was gdzieś! Bawcie się sami, ale ja wam za to nie będę płacił! Odmawiam dalszego oglądania tej serii w takim wykonaniu!

Żeby to jeszcze było fajnie nakręcone. Ale nie. Mamy najgorszego Kyle'a Reese'a w historii kina, który nie ma nic (ale to absolutnie nic!) charakterologicznie spójnego z Michaelem Biehnem z pierwszej części. Jai Courtney jest tak zły w tej roli, że "Genisys" staje na półce z takimi szmirami jak "A Good Day to Die Hard". Ale zaraz, czy te filmy mają coś wspólnego? Ach tak... główną rolę gra w nich JAI COURTNEY! Drodzy producenci z Hollywood, Jai Courtney jest zwiastunem artystycznej wtopy i złych sterydów! Podobnie marny jest John Connor grany przez Jasona Clarke'a - bez charyzmy, bez ikry i bez pazura. Jest tak bezpłciowy, że Nick Stahl w "Rise of the Machines" był przy nim symbolem macho. Ba, nastoletni Edward Furlong z "Judgement Day" był bardziej męski od niego!

Jedyne jasne punkty w obsadzie to sam Schwarzenegger, który daje radę mimo wieku (a nawet fajnie gra starego, uczłowieczonego Terminatora) i Daenerys z "Gry o Tron", która robi co może by zostać nową Sarą Connor. Ale wiecie co? Linda Hamilton zjadłaby ją na śniadanie i wypluła przez uszy, podobnie jak Lena Headey, która zagrała tę postać w "The Sarah Connor Chronicles". Zresztą umówmy się, Emilia Clarke jest kluchą, a nie żadną ostrą seksbombą i na gwiazdę kina akcji po prostu się nie nadaje!

A, i na sam koniec dodam, że "Genisys" przyznano kategorię wiekową PG-13, czyli nie zobaczycie tu krwawych scen, przekleństw ani nagości. Rozumiecie? Terminator bez krwawych scen. He.

P.S. No i z tym hołdem dla pierwszej części to nie przesadzajmy, bo Kyle Reese ma przy sobie legendarne zdjęcie Sary Connor, które przecież spłonęło na długo przed tym, zanim został wysłany w czasie. Taka sytuacja.

Wniosek: Tfu. Zły film. Nie oglądać!


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger