"Robin of Sherwood" ("Robin z Sherwood")

"Robin of Sherwood" ("Robin z Sherwood")

O czym to jest: Przygody Robin Hooda i jego wesołej bandy.

robin z sherwood serial recenzja plakat michael praed

Recenzja serialu:

"Robin z Sherwood" to bez dwóch zdań najlepsza ekranizacja przygód legendarnego angielskiego rozbójnika. Więcej prób ekranizacji w historii kina i telewizji ma chyba tylko "Trzech Muszkieterów" Dumasa. Co kilka lat pojawia się jakiś film albo serial o Robin Hoodzie, ale umówmy się - to ten serial zajmuje pierwsze miejsce. Jego kulturowe znaczenie było tak ogromne, że wprowadziło na stałe do legendy nowe elementy, takie jak np. obecność Nazira, morderczego Saracena w drużynie Robina (powtórzone później chociażby w świetnym "Robin Hoodzie: Księciu Złodziei"). Dzisiejszym fanom tematyki Robin Hooda trudno jest stwierdzić, co było w legendzie przed, a co po emisji serialu. To się nazywa impakt kulturowy!

Srebrna Strzała, Herne Łowca, Siedem Mieczy Waylanda, Baron de Belleme - każdy miłośnik fantasy spotkał się przynajmniej z jednym z tych pojęć, a wszystkie mają źródło w tym serialu. Podobnie jak niezwykła muzyka zespołu Clannad wraz z motywem "Robin the Hooded Man". Warto zaznaczyć, że nie jest to serial specjalnie dbający o realizm. Baśń miesza się z faktami historycznymi, magia z religią, a użycie mocy nadprzyrodzonych jest na porządku dziennym. Ale czy to takie złe? W historii Robin Hooda zawsze było trochę fantastyki. Czasem przyjmuje ona lekko psychodeliczny wyraz, ale w ogólnym rozrachunku zazwyczaj dobrze się komponuje z fabułą.

"Robina z Sherwood" możemy podzielić na dwa okresy - tzw. Czarnego Robina i Białego Robina. Ten pierwszy, grany przez Michaela Praeda, do dziś uchodzi za lepszy i fajniejszy. Gdy po dwóch krótkich sezonach Praed zrezygnował z roli, zastąpił go Jason Connery. I choć serial dalej był po tej zmianie niezły, to już jednak nie było to samo. Niemniej cała załoga robiła co w jej mocy, doprowadzając serial do - moim zdaniem - satysfakcjonującego zakończenia. Ogromne ukłony kieruję zwłaszcza do producenta i reżysera Richarda Carpentera, ojca całego projektu. Widać wyraźnie, że wizja utalentowanego artysty może stworzyć coś ponadczasowego. "Robin z Sherwood" jest niezwykle realistyczny w kwestii scenografii i charakteryzacji. Aktorzy są brudni, w zamkach roi się od śmieci i słomy, a i postacie bohaterów nie grzeszą zbytnim rozumem (wszak to były realia XIII wieku). Daleko tu do wizji cukierkowych zamków z gobelinami na ścianach i pań w kolorowych zwiewnych kieckach. Możemy oczywiście z przymrużeniem oka traktować trącące myszką sceny batalistyczne czy nieco przestarzałą zabawę formą (nakładanie filtrów, proste efekty specjalne, bardzo teatralne aktorstwo), ale to właśnie takie zabiegi nadają temu serialowi unikalnego klimatu. Bardzo ciężko będzie kiedyś nakręcić coś podobnego. Pewne rzeczy udają się tylko raz.

Wniosek: Serial kultowy, choć niektórych zniechęci jego specyficzna forma.


"House of Cards"

"House of Cards"

O czym to jest: Bezwzględny amerykański kongresmen pnie się po szczeblach władzy.

house of cards serial recenzja netflix plakat robin wright

Recenzja serialu:

Nigdy nie byłem specjalnym fanem filmów i seriali o tematyce stricte politycznej. To ciekawe, skoro z wykształcenia jestem magistrem politologii i ta tematyka naprawdę mnie interesuje... Cóż, widać nigdy nie trafiłem na wystarczająco dobrą produkcję. Na szczęście do czasu! "House of Cards" jest taki, jaki powinien być serial idealny: wartki, doskonale rozpisany, perfekcyjnie zagrany, niezwykle starannie zrealizowany oraz wyjątkowo dynamiczny mimo całkowitego braku scen akcji. Rewelacja!

Kevin Spacey jako demoniczny Frank Underwood jest postacią, którą kochamy od pierwszego wejrzenia. Bezwzględny, ale wbrew pozorom wierny swoim zasadom. Niesamowicie skuteczny. Nieugięty i potrafiący wyjść cało z każdej opresji. Nadto uroczo cyniczny... Jednym słowem taki doktor House w świecie polityki. Scenarzyści zastosowali tu mój ulubiony zabieg łamania "czwartej ściany", co - podobnie jak np. w "Wilku z Wall Street" - natychmiast skraca dystans do widza i każe mu pokochać głównego bohatera. Z fascynacją oglądamy kolejne intrygi, spiski i przekręty. To naprawdę sztuka tak rozpisać tego typu serial, by widz nadążał za wszystkimi wątkami. W "House of Cards" ani na chwilę się nie gubimy, nie tracimy też tempa i zainteresowania. Aż nawet byśmy chcieli, by prawdziwa polityka była równie pasjonująca.

"House of Cards" właściwie nie ma słabych punktów. Nic nie jest tu na siłę ani na wyrost. Każda minuta serialu jest wiarygodna i fascynująca. To idealny serial na późne wieczory w wielkim mieście, po ciężkim dniu pracy w korporacji. A po obejrzanym odcinku możemy iść spokojnie spać, wiedząc że daleko w stolicy jakiś Frank Underwood robi swoje. I to skutecznie.

P.S. Niestety oskarżenia o molestowanie seksualne spowodowały, że Kevina Spacey'ego wyrzucono z obsady przed zakończeniem serialu, przez co tak naprawdę nigdy się nie dowiemy, jaki był oryginalny zamysł twórców. "House of Cards" bez Franka Underwooda? To nie mogło się udać. A że i wcześniej poziom zaczął spadać z odcinka na odcinek, mówię pas. Wbrew temu co wielu sądzi, to Spacey był koniem pociągowym tego serialu, a nie Robin Wright. 

Wniosek: Wspaniała, wybitna produkcja. Do czasu.


"Hulk"

"Hulk"

O czym to jest: Naukowiec zamienia się w wielką zieloną bestię.

hulk film recenzja plakat eric bana

Recenzja filmu:

Nigdy nie myślałem, że oglądanie filmu może sprawiać fizyczny ból. A jednak. "Hulk" jest filmem tak złym, tak okropnie i beznadziejnie złym, że obecnie wszyscy wolą udawać, że nigdy nie powstał. W założeniu miał rozpocząć nową erę filmów komiksowych z uniwersum Marvela, która później przybrała postać "Marvel Cinematic Universe". W rzeczywistości pogrzebał tą tematykę na kilka lat i został całkowicie wyrzucony poza kanon podobnych mu produkcji. I uwierzcie mi, że zasłużenie.

Brakuje mi słów, by opisać wszystkie wady tego filmu. Nie byłem go w stanie oglądnąć w całości, musiałem przewijać co gorsze fragmenty, by nie zacząć wyć (zwłaszcza, że ten twór trwa grubo ponad dwie godziny). Jeśli liczyliście na akcję w stylu "The Incredible Hulk", to się porzućcie te nadzieje. Ten film... to romans. Dramat rodzinny i miłosny, o smutnym doktorze Bannerze, którego zły ojciec zmutował na etapie plemnika, dając podwaliny pod późniejsze powstanie Hulka (serio, nie żartuję). Geneza postaci, jej charakter i zachowanie nie mają nic wspólnego z tym, co znamy z "Marvel Cinematic Universe". Hulk ratuje piękne damy przed zmutowanymi psami, strąca śmigłowce ze szczytu skały i wyje do nieba. Jest zielonym olbrzymem, którego serce i uczucia są tak wielkie, jak gabaryty. Aż chce się płakać. Z rozpaczy.

Ponad dwie godziny filmu, a scen akcji było jak na lekarstwo. Mieliśmy za to mnóstwo rozmów o snach, wizjach, długich powłóczystych spojrzeń, ciężkiego oddechu i mówienia szeptem. Jestem w stanie uwierzyć, że ktoś dosypał jakichś prochów na stołówce w Hollywood, bo aktorzy zachowywali się jak po solidnej dawce LSD (wliczając w to tripy w stylu tańczących meduz na Marsie). Oprócz tego "Hulk" zawiera niemal śmiertelną dawkę rodzinnej tragedii, rozmów o ojcostwie, o miłości i życiu. Hulk w tej interpretacji jest metaforą niezrozumienia, osamotnienia i smutku olbrzyma o złotym sercu. Jak King Kong. Albo Shrek.

Na dokładkę dostajemy mocno ryzykowną formę artystyczną, która zrobiła z tego filmu 100% komiks. Kadry "Hulka" są zmontowane na wzór ruchomych kadrów komiksów - najeżdżają na siebie, przenikają, pokazują to samo wydarzenie naraz z różnych kątów, dzieląc ekran na kilka mniejszych. Rozumiem ten zabieg, ale skutek jest taki, że widz nie jest w stanie skupić się na niczym, bo zanim zogniskuje wzrok, ktoś odjeżdża mu kadrem w bok. Aż się na mdłości zbiera.

To film o superbohaterze zupełnie pozbawiony akcji, tempa i narracji. Na dodatek z marnym CGI, żenującym aktorstwem (Eric Bana nigdy nie był wybitny, ale w tym czymś się po prostu zhańbił, podobnie jak menel Nick Nolte) i Hulkiem w kolorze duchów z "Kacper i Przyjaciele". Okropny, zły i karygodny. Niech ten twór będzie zapomniany na wieki.

Wniosek: Bardzo, bardzo zły film. Prawdziwa szmira w każdym aspekcie.


"Breaking Bad"

"Breaking Bad"

O czym to jest: Nauczyciel chemii zaczyna produkować metamfetaminę.

breaking bad serial recenzja plakat aaron paul bryan cranston

Recenzja serialu:

Z rzadka, mniej więcej raz na kilka lat, trafia się serial, który dosłownie niszczy system. Roznosi telewizję na kawałki, wzbijając się na wyżyny kultowości. Jako widzowie otrzymujemy idealną mieszankę wspaniałej gry aktorskiej, zawrotnej fabuły i tego rodzaju uzależnienia, który każe nam śledzić każdy kadr na ekranie. Taki właśnie jest "Breaking Bad".

Poznajcie Walta, nauczyciela chemii z liceum, który dowiaduje się, że umiera na raka. Słaba perspektywa, zwłaszcza że ma drugie dziecko w drodze, a w domu raczej się nie przelewa. Jak zostawić coś rodzinie po śmierci? Może tak zacząć produkować narkotyki przy pomocy swojego byłego ucznia... Tak zaczyna się "Breaking Bad", który przez pięć sezonów daje nam przywilej śledzenia losów Walta "Heisenberga" White'a i mnóstwa innych postaci. Nie zliczę nagród (w tym tych najważniejszych), jakie posypały się dla twórców tego serialu, wznosząc przy okazji karierę odtwórcy głównej roli, Bryana Cranstona, na szczyt popularności. To typowy przykład wędrówki antybohatera - mimo że Walt coraz bardziej pogrąża się w przestępczym półświatku, wciąż mu kibicujemy i trzymamy za niego kciuki. "Breaking Bad" jak mało który serial ukazuje tak wiarygodnie świat narkotyków, nielegalnego handlu i dzikiej przemocy ukrytej pod maską "cywilizowanych" Stanów Zjednoczonych. 

Miejscami jest tak absurdalny, że zabawniejszy od każdej czarnej komedii. Pełen dramatu, ale też wysmakowanego kryminału, scen akcji i niemożliwych do rozwiązania dylematów moralnych. "Breaking Bad" jest fantastycznie rozpisany na odcinki, z pomysłem na fabułę prowadzącą nas od pierwszego do ostatniego epizodu. Z zadowoleniem mogę powiedzieć, że jest to serial kompletny: bez skrótów, bez porzuconych wątków i bez uproszczeń. Cudowna, 62-odcinkowa historia. Bez żadnych wątpliwości kultowa.

Wniosek: Doskonały, perfekcyjny serial. Jeden z kamieni milowych telewizji.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Breaking Bad"! >>>


"Fantastic Four" ("Fantastyczna Czwórka")

"Fantastic Four" ("Fantastyczna Czwórka")

O czym to jest: Czworo nastolatków zyskuje supermoce i ratuje świat.

fantastyczna czwórka film recenzja plakat miles teller kate mara michael jordan

Recenzja filmu:

Dawno żaden film nie miał tak złej prasy jak najnowsza "Fantastyczna Czwórka". Na reżyserze tegoż filmu powieszono chyba wszystkie psy w Kalifornii. Wieszczono największą klęskę finansową i jakościową w historii Hollywood... i tak dalej, i tak dalej. Dlatego też postanowiłem przekonać się na własne oczy, ile jest wart ten film. I wiecie co? Nie było tak źle!

Umówmy się, że nie jest to film wybitny. Nie wiem nawet, czy jest dobry. Ale nazywanie go tragedią czy - jak to mam w zwyczaju - szmirą, to przesada. Na pewno zabrakło tu spójnej myśli przewodniej, dopracowania szczegółów i całościowej wizji (reżyser twierdzi, że takową miał, tylko mu producenci nie pozwolili). Wygląda to tak: "Fantastyczna Czwórka", jak większość produkcji, dzieli się na trzy akty. Pierwszy jest naprawdę niezły, lepszy niż np. w "The Amazing Spider-Man". Poznajemy bohaterów, ich korzenie, motywacje i marzenia. Jednym słowem zbieramy do kupy ekipę młodziaków, która buduje maszynę do podróży między wymiarami. Wypada to całkiem logicznie i wiarygodnie (jak na pomysł kretyński sam w sobie), więc to już jakieś osiągnięcie. Potem mamy drugi akt, czyli zdobycie supermocy, no i tu już się robi nieco gorzej. Tak jakby w połowie filmu ktoś zastąpił dotychczasowego reżysera i poprowadził akcję w nowym kierunku. Część wątków jest urwana, część zmieniona, a część zignorowana, a widzowie zadają sobie pytanie: "Hej, co tu się nagle stało, przecież szło całkiem nieźle?!". Z kolei trzeci akt, czyli kulminacyjna walka z arcywrogiem, to już po prostu kaszanka. Skrócona do absolutnego minimum, prosta jak drut, marnująca potencjał historii i na dodatek z marnymi efektami. Ewidentnie zrobiona "tak żeby coś było" i zostawiająca słabe wrażenie. Tego typu akcje mogą przejść w telewizji, ale już nie niestety w kinie. Myślę, że ktokolwiek odpowiadał za konstrukcję finału, powinien natychmiast zmienić zawód.

Chwalę za to grę aktorską - postacie naprawdę dawały z siebie wszystko, starając się zapewnić wiarygodność swoim kreacjom (choć widać było napięcie, stres i brak radości z grania w tym filmie). Mr. Fantastic, mimo mdłego wyglądu, był całkiem niezłym protagonistą, podobnie jak Invisible Woman (chociaż Kate Mara wyjątkowo mnie irytuje - to pewnie wina tego sztucznego blondu na głowie). Human Torch wprawdzie tym razem był trochę zbyt "gangsta" jak na swoją postać, za to Thing o sercu gołębia po prostu w dechę! Ciekawe, czy kiedyś zobaczymy go walczącego na ekranie z Hulkiem... Ogromnym zawodem jest za to arcywróg Doom, który ogranicza się do kilku krwawych sztuczek i prezentuje cosplay elektro-mumii Tutenchamona. Tu można było wyciągnąć co najmniej 200% więcej epy i kultu ekranowego łotra.

Zsumujmy więc dobry początek i marny koniec, a wyjdzie nam średniak. Pewnie nie będzie z tego nowej serii, a szkoda. Fantastyczna Czwórka wciąż czeka na swoje wielkie pięć minut na ekranie, choć wolałbym, by nie trafiła do żadnego multi-uniwersum w rodzaju "Marvel Cinematic Universe", gdzie rozpłynie się w tłumie innych postaci. Ale niestety pewnie wkrótce dokładnie to nas czeka.

Wniosek: Nie jest to film wybitny, ale też nie taki znowu straszny. Przeciętny.


"The Dirty Dozen" ("Parszywa Dwunastka")

"The Dirty Dozen" ("Parszywa Dwunastka")

O czym to jest: Dwunastu skazańców rusza na samobójczą misję w czasie II wojny światowej.

parszywa dwunastka film recenzja plakat lee marvin charles bronson

Recenzja filmu:

Kultowość zazwyczaj nie jest czymś, co istnieje od dnia premiery. Jest wręcz na odwrót: wiele filmów nabiera sensu i smaczku z upływem lat, bo jeśli się nie starzeją na tle nowych produkcji (i to mimo anachronicznej formy), to tym bardziej świadczy to o ich jakości. Taka właśnie jest "Parszywa Dwunastka" - absolutnie ponadczasowa! To film wojenny jedyny w swoim rodzaju, który można naśladować bez końca (tak jak to niedawno zrobił Tarantino w "Bękartach Wojny" czy Warner Bros w "Suicide Squad"). Ale to w tym starym filmie z 1967 roku zawsze będzie tkwiło źródło nośnego pomysłu.

Bo jest on nośny, to trzeba przyznać - dwunastu skazanych na karę śmierci lub dożywocie żołnierzy zostaje wysłanych na samobójczą misję. Jeśli przeżyją (co wątpliwe), kara zostanie im darowana. Pod dowództwem charyzmatycznego majora dostaną zadanie zabijania nazistów. A przecież nic się tak nie sprzedaje w kinie, jak zabijanie nazistów (i słusznie)! Mimo że cały tuzin bohaterów to typy spod ciemnej gwiazdy, to jako widzowie zaczynamy ich lubić, a gdy giną jeden po drugim naprawdę nam ich żal. To także klasyczna zgadywanka w "kto przeżyje na koniec filmu", ale gwarantuję że widziałem ten film dziesiątki razy, a i tak zawsze się tym przejmuję i trzymam kciuki za wszystkich.

Nieodżałowany Lee Marvin w roli majora Reismana stworzył kreację jednego z najbardziej charyzmatycznych oficerów w historii kina - twardego i zarazem sprawiedliwego. Takiego oficera, za którym poszlibyście w ogień i to widać na ekranie. Twórcom udało się też rozpisać charakterystyczne i wiarygodne postacie skazańców, które nie zlewają się w jeden tłum, a mają swój własny głos. Oczywiście widać tu pewne niedociągnięcia w scenografii czy sposobie kręcenia - np. sceny batalistyczne pozostawiają nieco do życzenia, a wszystkie eksplozje mają podłożony ten sam dźwięk. Ale drodzy widzowie, dla tej obsady można łyknąć wszystkie niedoróbki, zwłaszcza że prócz Marvina są tu chociażby Charles Bronson, Terry Savalas i młody Donald Sutherland! 

Zachwyca mnie też konstrukcja fabuły - 2/3 filmu to trening oddziału, równie fascynujący jak sama misja (do dziś zachwyca mnie przekręt na manewrach lub udawanie generała). Widz bawi się coraz lepiej z każdą minutą, także gdy już dochodzimy do właściwej misji, frajda z oglądania szybuje do nieboskłonu, a my żałujemy, że już blisko do napisów końcowych. Ale na szczęście - i to jest plus posiadania filmów na półce - możemy zacząć oglądać wszystko od początku lub włączyć drugą część! Co też polecam.

Wniosek: Kultowy film wojenny. Wstyd nie znać.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "The Dirty Dozen"! >>>


"Sabrina"

"Sabrina"

O czym to jest: Córka szofera podkochuje się w bogatym dziedzicu fortuny.

sabrina film recenzja plakat harrison ford

Recenzja filmu:

"Sabrina". Ot niby film romantyczny jakich wiele. Biedna nieszczęśliwa dziewczyna. Bogaty kawaler (a w zasadzie dwóch, bo bracia). Wielkie domy, wielkie pieniądze, historia o miłości. Ale w "Sabrinie" jest coś, co powoduje uśmiech na twarzy największego zgreda i niesamowicie odpręża przed ekranem. Sam nie wiem co - może po prostu jest to dobry film? Kto powiedział, że dobre kino musi być oryginalne?

To trochę komedia, bo każdy romans ma w sobie pierwiastek komediowy. Mamy tu klasyczny motyw brzydkiego kaczątka, które leci do Paryża i wraca jako... No wiecie sami, znacie to chociażby z "BrzydUli". Ale jednego z kawalerów (choć trochę podstarzałego) gra sam Harrison Ford! On wprawdzie nie umie grać nikogo z wyjątkiem samego siebie, ale przecież nie musi, bo... to Harrison Ford! W tle mamy smokingi, drogie samochody, wyznawanie miłości na ulicy (o dziwo nie w deszczu) oraz głębokie morały na temat tego, że życie bez miłości nie ma sensu. Serio, nie mam nic więcej do powiedzenia o tym filmie. Jest tak płytki. Ale laguny też są płytkie, a wciąż piękne, prawda?

"Sabrina". Romansidło do kwadratu. Polecam.

Wniosek: Film romantyczny, dobry na każdą pogodę. Świetny na randki.


"Jake and the Fatman" ("Gliniarz i Prokurator")

"Jake and the Fatman" ("Gliniarz i Prokurator")

O czym to jest: Gruby prokurator i jego wierny policjant rozwiązują zagadki kryminalne.

gliniarz i prokurator serial recenzja plakat joe penny

Recenzja serialu:

Kocham TV Puls. Ich dyrektor programowy zdecydowanie rozumie znaczenie słowa "kultowy". Codziennie rano, kiedy szykuję się do pracy, oprócz fragmentu odcinka "Nasha Bridgesa" otrzymuję też kultowy serial "Jake and the Fatman". I, choć brzmi to wyświechtanie, powiem wprost: teraz już się tak nie kręci...

To typowy serial kryminalny z dawnych lat. Mamy więc "sprawę odcinka", w której wszystko idzie zgodnie ze schematem: zaczynamy od zbrodni dnia, potem tytułowy gruby prokurator McCabe i jego policjant Jake Styles przeprowadzają śledztwo, aby na koniec odcinka złapać bandytę. Po drodze Jake znajduje sobie fajną laskę (co odcinek nową), ale jeśli się zaangażuje uczuciowo, to wspomniana laska okaże się być bandziorem lub umrze po drodze. Z kolei jeśli się nie zaangażuje, pani zniknie na koniec odcinka. Ten schemat powtarzał się w niemal wszystkich serialach lat 80., żeby wspomnieć chociażby takie kulty jak "Knight Rider" czy "MacGyver". Ale dzięki tej powtarzalności możemy w kółko oglądać to co lubimy i kochamy, bez żadnych szokujących zwrotów akcji. I to też ma swoje plusy.

"Jake and the Fatman" nigdy nie osiągnąłby takiej popularności, gdyby nie rola weterana kina Williama Conrada grającego wiecznie niezadowolonego prokuratora. Tą kreacją przeszedł do legendy kultury masowej, podobnie jak jego buldog imieniem Max. Cała reszta, czyli Joe Penny jako policjant i Alan Campbell jako asystent prokuratora nigdy więcej nie zagrała nic znaczącego w swoim życiu. Cóż, czasem talentu i szczęścia wystarcza tylko na jeden raz. Ten serial jest świetny również z powodu lokacji, zwłaszcza gdy akcja na kilka sezonów przenosi się na Hawaje. Sprawy kryminalne w Honolulu - to jest to! I jestem przekonany, że "Jake and the Fatman" nieprędko znudzi się widzom na całym świecie.

Wniosek: Najbardziej klasyczny serial kryminalny, jaki można sobie wyobrazić.


"Wild Tales" ("Dzikie Historie")

"Wild Tales" ("Dzikie Historie")

O czym to jest: Sześć historii o tym, jak ludziom puszczają nerwy.

dzikie historie film recenzja plakat

Recenzja filmu:

Argentyński film "Wild Tales" już dobre pół roku nie schodzi z ekranu kin. To jedna z tych produkcji, o których robi się coraz głośniej i głośniej, a poczta pantoflowa nieustannie napędza nowych widzów do kina. Czy to oznacza, że trafiliśmy na arcydzieło? Niekoniecznie.

Problem z filmami-antologiami polega na tym, że poszczególne elementy mogą się różnić jakością i niekoniecznie dobrze wpływać na całość konstrukcji. Są oczywiście przykłady filmów (jak np. "Cztery Pokoje"), w których forma antologii jest jak znalazł. Tymczasem w "Wild Tales" dostajemy sześć bardzo nierównych (również pod względem długości) opowieści o zwykłych ludziach, którym pękła żyłka. Po kolei: nieprzypadkowe spotkanie ludzi w samolocie, kelnerka spotykająca swoje nemezis, klasyczny przykład road rage na pustkowiu (ukłon w stronę kultowego filmu "Duel"), sfrustrowany urzędnikami smutny saper, próba zatuszowania wypadku drogowego i w końcu Panna Młoda, która na weselu odkrywa zdradę męża. Dużo wątków, dużo postaci... i za mało ogarnięcia całości, by zrobić z tego jeden sensowny film.

Aby ocenić jakość "Wild Tales", muszę po kolei omawiać poszczególne odcinki, inaczej się nie da tego zrobić. Gotowi? No to jedziemy.

1) Samolot - bardzo ponura opowieść, zwłaszcza że coś podobnego naprawdę się wydarzyło już po premierze filmu. Krótkie i jednocześnie wcale nie szokujące, bo zbyt prawdziwe. Mnie osobiście to przeraża.
2) Kelnerka - również bardzo krótkie, niezgrabne i w zasadzie nieciekawe. Za mało było czasu, by wczuć się w historię, która wyparowuje z głowy wraz z napisami końcowymi. A to niedobrze.
3) Kierowcy - tu przynajmniej była opowieść od A do Z. Wprawdzie nie umywa się do wspomnianego już filmu "Duel", ale i tak jest niezła, a jednocześnie bardzo rzeczywista. Ktokolwiek jeździ autem, ten przynajmniej kilka razy spotkał się z takimi kierowcami-wariatami. Nie wiem jak wy, ale ja zawsze wożę ze sobą coś ciężkiego w aucie. Na wszelki wypadek.
4) Saper - dobre, choć przewidywalne od pierwszej do ostatniej sekundy. Ten odcinek podoba się widzom głównie dlatego, że każdy z nas choć raz miał na pieńku z jakimś urzędem. Ot, realia i stresy wielkiego miasta. Nic nowego. 
5) Wypadek - znośne, ale za mało surrealistyczne. Podobne techniki fabularne i zwroty akcji stosują tacy twórcy jak np. Tarantino, ale on to robi miliard razy lepiej. Niezgrabnie nakręcony odcinek, poza tym urwany na samym końcu i w sumie nie dający żadnego morału. A jakiś by się tu przydał.
6) Panna Młoda - jedyny prawdziwie genialny fragment filmu. Z zapartym tchem śledzimy losy biednej kobiety, której los (i świeżo upieczony mąż) zamienił najlepszą noc życia w najgorszą. Czy wszyscy wyjdą z tego cało?

I takie właśnie są "Wild Tales". Warto to obejrzeć dla studium ludzkiego charakteru, aczkolwiek nazywanie tego filmu komedią to zdecydowana przesada. W większości nie ma tu nic śmiesznego. A może właśnie o to chodziło?

Wniosek: Ciekawe, ale można to było nakręcić lepiej.


"The Homesman" ("Eskorta")

"The Homesman" ("Eskorta")

O czym to jest: Samotna kobieta i podstarzały rzezimieszek muszą przewieźć trzy szalone kobiety przez pół Dzikiego Zachodu.

eskorta film recenzja plakat tommy lee jones

Recenzja filmu:

Rzadko oglądam coś tak niejednoznacznego jak ta produkcja. Jeśli ktoś by mnie spytał czy jest to dobry film, powiedziałbym że nie... ale dodałbym zaraz, że jest to jeden z najlepszych westernów i dramatów jakie widziałem w życiu. Paradoks? Zależy, jak się na to spojrzy. Filmy zazwyczaj są robione wg podobnego schematu i doświadczony kinoman, taki jak ja, potrafi mniej więcej przewidzieć rozwój akcji. Tymczasem fabuła, konstrukcja i przebieg wątków w "The Homesman" jest tak pokręcony, nieoczywisty i wręcz szokujący, że pozostawia widza ze szczęką na podłodze. I o to chodzi!

Nebraska, połowa XIX wieku. To nie jest Dziki Zachód małych miasteczek, szeryfów i saloonów. To prawdziwy świat nędzy, głodu, ciężkiej walki z przyrodą i ludzkim charakterem. Świat, w którym konwenanse i "cywilizacja" są jedynie fasadą, a w rzeczywistości każdy dba o siebie i o nikogo więcej. W takiej rzeczywistości próbuje żyć główna bohaterka, stara zamożna panna, fantastycznie zagrana przez Hilary Swank, trzymająca się zasad moralnych i społecznych. Gdy nikt nie chce się podjąć misji odwiezienia trzech szalonych kobiet z miasteczka, nasza heroina najmuje podrzędnego typa spod ciemnej gwiazdy i wyrusza z nim w podróż. Myślicie, że wiecie jak to się skończy? Zapewniam was, że nie. Zwroty akcji przynoszą coś zupełnie innego niż w klasycznym dramacie, przerażająco realistycznie ukazując obdarty z mitów Dziki Zachód. Klimat, lokacje, kostiumy sprawiają, że odnosimy wrażenie oglądania filmu dokumentalnego. Niesamowicie dobra robota ekipy filmowej, czapki z głów!

Prawdziwą gwiazdą jest jednak Tommy Lee Jones, który jest niczym wino - im starszy, tym lepszy. Stary łotr w jego wykonaniu jest zarówno postacią tragiczną, jak i sympatyczną oraz odpychającą zarazem. Jesteśmy w stanie w 100% uwierzyć, że takich mężczyzn jak on krążyły po Dzikim Zachodzie całe tysiące. Wspaniała kreacja, godna Oscara, którego pewnie nie dostanie, bo już ma jednego na koncie. I mimo że "The Homesman" to film na wskroś feministyczny, poruszający pomijany w kinie wątek kobiet na Dzikim Zachodzie, jego męska rola nie gryzie się z klimatem produkcji, a raczej doskonale ją uzupełnia.

Tyle miłych słów na temat "The Homesman", ale uprzedzam, że nie ogląda się tego dobrze. Film jest ciężki, nie wchodzi w widza jak masło, a raczej jak poszczerbiona deska pełna drzazg. Ale to bardzo dobry film, mimo że niedobry. Gatunek westernu jeszcze nie umarł.

Wniosek: Jedno z lepszych przedstawień epoki w historii westernów.


"Pride and Prejudice" ("Duma i Uprzedzenie")

"Pride and Prejudice" ("Duma i Uprzedzenie")

O czym to jest: Klasa próżniacza siedzi na łące i wzdycha do kwiatków.

duma i uprzedzenie miniserial BBC recenzja plakat colin firth

Recenzja miniserialu:

Pewnych produkcji nie powinno się nadmiernie wydłużać. Zdaję sobie sprawę, że każdy gatunek ma swoich hardcore'owych fanów, którzy cenią każdą minutę i proszą o więcej. Ale dla zwykłego widza, który ocenia film jako całość, nadmierne rozciągnięcie fabuły jest po prostu zabójcze.

Miniserial BBC "Duma i Uprzedzenie" uznawany jest za najlepszą ekranizację tego najsłynniejszego XIX-wiecznego romansu autorstwa Jane Austen. I rozumiem dlaczego. Faktycznie temat jest nośny i w sam raz dla epoki: oto mamy pięć ubogich, ale pięknych (jak na brytyjskie warunki) sióstr, wokół których krąży stado zamożnych kawalerów. Kto z kim skończy, kto się w kim zakocha, komu uda się spisek i konspiracja znad filiżanki herbaty, a kto zostanie z niczym? Historia w sam raz dla samotnych panien siedzących w oknie i wzdychających do księcia na białym koniu. I oglądałoby się to nieźle, gdyby nie fakt... że ta produkcja trwa pięć godzin!!!

Naprawdę - to pięć godzin siedzenia i oglądania burżuazji na łące, w salonie, przy fortepianie, na przechadzce i w powozie. Święta makrelo, ileż można! Zwroty akcji ograniczają się do pisania liścików, szeptania do ucha na balu, ploteczek i skandalików. Jasne, warto to obejrzeć dla znajomości realiów epoki, ale pięć godzin zarżnie każdą, nawet najlepszą produkcję. Wydaje mi się nawet, że "Becoming Jane", czyli biografia autorki oparta na schemacie "Dumy i Uprzedzenia", była lepszym filmem. Gdyby nie Colin Firth w rewelacyjnej kreacji pana Darcy'ego, to nie byłoby tu na co patrzeć... Niemniej przyznaję, że Jennifer Ehle w głównej roli była też lepsza od duetu panien z "Rozważnej i Romantycznej", także z punktu widzenia obsady nie jest źle. Gdyby to jeszcze jakoś zebrać razem, uprościć i skrócić, mogłoby być całkiem przyzwoicie. 

No, ale przynajmniej zaliczyłem wszystko co istotne w tematyce Jane Austen. Teraz czekam na "Dumę i Uprzedzenie i Zombie"

Wniosek: Byłoby niezłe, gdyby nie rozciągnięcie fabuły do granic absurdu.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger