"The Dirty Dozen" ("Parszywa Dwunastka")
O czym to jest: Dwunastu skazańców rusza na samobójczą misję w czasie II wojny światowej.
Recenzja filmu:
Kultowość zazwyczaj nie jest czymś, co istnieje od dnia premiery. Jest wręcz na odwrót: wiele filmów nabiera sensu i smaczku z upływem lat, bo jeśli się nie starzeją na tle nowych produkcji (i to mimo anachronicznej formy), to tym bardziej świadczy to o ich jakości. Taka właśnie jest "Parszywa Dwunastka" - absolutnie ponadczasowa! To film wojenny jedyny w swoim rodzaju, który można naśladować bez końca (tak jak to niedawno zrobił Tarantino w "Bękartach Wojny" czy Warner Bros w "Suicide Squad"). Ale to w tym starym filmie z 1967 roku zawsze będzie tkwiło źródło nośnego pomysłu.
Bo jest on nośny, to trzeba przyznać - dwunastu skazanych na karę śmierci lub dożywocie żołnierzy zostaje wysłanych na samobójczą misję. Jeśli przeżyją (co wątpliwe), kara zostanie im darowana. Pod dowództwem charyzmatycznego majora dostaną zadanie zabijania nazistów. A przecież nic się tak nie sprzedaje w kinie, jak zabijanie nazistów (i słusznie)! Mimo że cały tuzin bohaterów to typy spod ciemnej gwiazdy, to jako widzowie zaczynamy ich lubić, a gdy giną jeden po drugim naprawdę nam ich żal. To także klasyczna zgadywanka w "kto przeżyje na koniec filmu", ale gwarantuję że widziałem ten film dziesiątki razy, a i tak zawsze się tym przejmuję i trzymam kciuki za wszystkich.
Nieodżałowany Lee Marvin w roli majora Reismana stworzył kreację jednego z najbardziej charyzmatycznych oficerów w historii kina - twardego i zarazem sprawiedliwego. Takiego oficera, za którym poszlibyście w ogień i to widać na ekranie. Twórcom udało się też rozpisać charakterystyczne i wiarygodne postacie skazańców, które nie zlewają się w jeden tłum, a mają swój własny głos. Oczywiście widać tu pewne niedociągnięcia w scenografii czy sposobie kręcenia - np. sceny batalistyczne pozostawiają nieco do życzenia, a wszystkie eksplozje mają podłożony ten sam dźwięk. Ale drodzy widzowie, dla tej obsady można łyknąć wszystkie niedoróbki, zwłaszcza że prócz Marvina są tu chociażby Charles Bronson, Terry Savalas i młody Donald Sutherland!
Zachwyca mnie też konstrukcja fabuły - 2/3 filmu to trening oddziału, równie fascynujący jak sama misja (do dziś zachwyca mnie przekręt na manewrach lub udawanie generała). Widz bawi się coraz lepiej z każdą minutą, także gdy już dochodzimy do właściwej misji, frajda z oglądania szybuje do nieboskłonu, a my żałujemy, że już blisko do napisów końcowych. Ale na szczęście - i to jest plus posiadania filmów na półce - możemy zacząć oglądać wszystko od początku lub włączyć drugą część! Co też polecam.
Wniosek: Kultowy film wojenny. Wstyd nie znać.