"11 Minut"
O czym to jest: Szereg historii o jedenastu ostatnich minutach życia zwykłych ludzi.
Recenzja filmu:
Wiem, że już to pisałem, ale nie lubię i nie chodzę do kina na polskie filmy. Na szczęście takie produkcje jak filmy Smarzowskiego czy "Bogowie" zachęcają mnie, by czasem przełamać tą niechęć i pochylić się nad rodzimą kinematografią. Dlatego też poszedłem na "11 Minut", najnowszy film Jerzego Skolimowskiego, reżysera okazjonalnego, ale bardzo cenionego na Zachodzie. Zaintrygował mnie pomysł na fabułę: szereg opowieści o jedenastu ostatnich minutach życia kilku nieznanych sobie osób, których losy (czytaj: śmierć) krzyżują się w ostatniej scenie filmu. Czyli jednym słowem jest to kolejna antologia, ostatnio dość modna w światowym kinie. A jak to wyszło w polskim wykonaniu?
Na początku powiem, że dawno nie byłem w kinie na filmie, gdzie publika tak żywo reagowała na to, co się działo na ekranie. Niektórzy marudzili i wzdychali, inni wychodzili w trakcie, a reszta siedziała zaintrygowana. Gdy doszło do finału, ludzie aż zafalowali w fotelach, dając upust emocjom. I to się liczy na plus, bo dramaty powinny poruszać widza, już pal licho czy na plus, czy na minus. Aby ocenić "11 Minut", muszę rozdzielić dwie kwestie. Jeśli chodzi o przekaz tego filmu, to jestem zachwycony. Oglądamy zwykłych ludzi, realizujących swoje sprawy, marzenia, walczących z własnymi emocjami i słabościami, wplecionych w żywą machinę miasta... i nagle, ni z tego, ni z owego, przychodzi koniec. Czy dało się go przewidzieć? Czy mogli pokierować inaczej swoim życiem? Dlaczego znaleźli się w tym, a nie innym miejscu? To szereg pytań, które stawia "11 Minut". Jest to więc dzieło na wskroś filozoficzne i skłaniające do refleksji. Szacunek!
Troszkę gorzej wypada warstwa praktyczna. Jestem wprawdzie pod wrażeniem niesamowitych, surrealistycznych zdjęć (ujęcia kamery, obrazy współczesnej Warszawy i ten szarpiący nerwy klimat nadchodzącej apokalipsy), potęgowanych przez niepokojącą muzykę i efekty dźwiękowe, a zwłaszcza tykanie wskazówek zegara, głucho odliczających ostatnie minuty. Chwalę również grę aktorską - główny bohater zagrany przez Wojciecha Mecwaldowskiego na długo zostanie w mojej pamięci. Ale tym, do czego muszę się przyczepić, jest fabuła. Część wątków wydawało mi się zbędnych i pozbawionych konkluzji. Jedyną porządną historią, poprowadzoną od A do Z, była ta dotyczącą zazdrosnego męża (Mecwaldowski), kontrolującego swoją piękną żonę (zmysłowa Paulina Chapko). Kilka innych wątków, takich jak nauczyciel zdegradowany do roli sprzedawcy hot dogów (świetny Andrzej Chyra), czy uzależniony od narkotyków kurier-dealer, było również ciekawych, ale urwanych i pozbawionych morału. Z kolei jeszcze inne, takie jak pani z psem, para alpinistów, początkujący złodziej albo ekipa z karetki, wydawało mi się całkowicie zbędnych. Nie bardzo rozumiem, co miały wnieść do tej opowieści, poza wypełnieniem czasu ekranowego. Wprawdzie intrygowały mnie krótkie wstawki, takie jak stary malarz czy policjant z centrum monitoringu, to moim zdaniem film byłby lepszy, gdyby skupił się tylko na dwóch-trzech historiach, splecionych na samym końcu. Odnoszę wrażenie, że reżyser chciał nam przekazać za dużo i trochę przedobrzył.
Czytałem inne recenzje i wiem, że 90% widzów bardzo krytykuje ten film. To chyba dlatego, że recenzenci skupiają się na warstwie technicznej, pomijając tą metafizyczną. Nie dostrzegli jej? Świadomie zignorowali? Tego nie wiem, ale każdy widz sam musi ocenić, czy "11 Minut" do niego przemówi. Do mnie na pewno trafiło.
Wniosek: Ciekawie nakręcony film, ale nie wszystkim się będzie podobał.