"Star Wars Episode III: Revenge of the Sith" ("Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów")
O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...
Recenzja filmu:
I oto nadszedł film, który zwieńczył tzw. Nową Trylogię, czyli Epizody I-III Sagi "Star Wars". Po rozczarowującym "Mrocznym Widmie" i nierównym "Ataku Klonów", w końcu mieliśmy otrzymać coś wartego klasycznych filmów: opowieść o upadku Republiki, powstaniu Imperium, zagładzie Rycerzy Jedi i przemianie głównego bohatera w budzącego grozę Dartha Vadera. Przy takim potencjale opowieści teoretycznie nie dało się tego popsuć, prawda? Heh."Zemstę Sithów" mogę w pewien sposób porównać do polskiej szmiry "1920 Bitwa Warszawska". Obydwie produkcje składają się w większości z dobrze nakręconych pojedynczych scen, które zmontowano w sposób tragiczny, miałki i pozbawiony jakiegokolwiek polotu. Ot po prostu wystarczyłby inny reżyser i cud - film dałoby się oglądać! Ponadto w obydwu przypadkach gra aktorska głównej żeńskiej postaci woła o pomstę do nieba. To, co zrobiła Natalie Portman w "Zemście Sithów" z postacią Padmé, to nawet nie jest porażka. To albo celowy sabotaż, albo absolutna dyskwalifikacja jej talentu aktorskiego (co jest niezłą zagadką, bo przecież dostała Oscara za znakomitą rolę w "Czarnym Łabędziu"). Jestem w stanie uwierzyć w wersję z sabotażem, bowiem Portman próbowała przed rozpoczęciem zdjęć zerwać kontrakt i wykręcić się z filmu, tyle że jej na to nie pozwolono. Więc zagrała. Czy może raczej nie zagrała. Wątek "romantyczny" w "Zemście Sithów" jest tak zły, że nic - nawet fekalne żarty "Mrocznego Widma" - nie było w stanie upaść niżej. Dialogi szorują po dnie, akcja jest czerstwa, psychologia postaci niewiarygodna, a całość niestrawna. To naprawdę spieprzony film!
Ewan McGregor robił co mógł, by uratować produkcję, choć honorowym obrońcą tym razem okazał się Ian McDiarmid w roli przyszłego Imperatora. Jego rola jako jedyna jest wiarygodna i ogląda się ją z przyjemnością. Cała reszta, czyli wrzeszczący niczym dziewczynka Samuel L. Jackson, histeryczny Hayden Christensen czy Natalie Portman "tracąca wolę życia", zasługują na całkowitą pogardę ze strony widza. A są tu przecież fajnie nakręcone sceny: ostatni zmierzch na Coruscant dla Zakonu Jedi, pojedyncze sceny Rozkazu 66, marsz na Świątynię, finalny zachód słońca na Tatooine... Tu naprawdę był potencjał! Ale żeby tak go zmarnować, tak popsuć, to po prostu się w głowie nie mieści. Nawet dwie finałowe walki na miecze świetlne są zbyt przekombinowane. Fruwanie na kablach nad jeziorem lawy czy skakanie po lożach w Senacie może fajnie wyglądały w scenariuszu, ale na ekranie... Czasem mniej oznacza więcej, a tego George Lucas najwyraźniej nie rozumie. Jak ja się cieszę, że nie ten człowiek nie będzie już kręcił filmów! Jest wspaniałym wizjonerem, znakomitym producentem, ale reżyserem po prostu marnym. Ot i wszystko.
Szkoda, że "Zemsta Sithów" nie uratowała Nowej Trylogii. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że w dobie wszechobecnej mody na rebooty, i te trzy filmy doczekają się kiedyś nowej wersji. Gorzej być nie może.
Wniosek: Potworne zaprzepaszczenie potencjału. Wyszedł zwykły gniot!