"Star Wars Rebels" ("Star Wars: Rebelianci")

"Star Wars Rebels" ("Star Wars: Rebelianci")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny rebelianci serial recenzja plakat ezra kanan hera

Recenzja serialu:

To prawdziwa sztuka zrobić dobrą animację - zwłaszcza taką, która jest oparta na fabularnym uniwersum. Na szczęście gatunek space opery jest niczym więcej, jak bajką w kosmosie, dlatego też znajdzie się tu miejsce zarówno dla poważnych przygód (kinowe Epizody), jak i tych skierowanych do młodszego widza. Najnowsza animacja spod znaku "Star Wars" idealnie łączy wodę z ogniem, stanowiąc świetną rozrywkę zarówno dla starego fana (takiego jak ja), jak i młodego pokolenia.

W przeciwieństwie do "The Clone Wars", gdzie główną rolę grały postacie znane z filmów (Anakin, Obi-Wan), w "Rebels" mamy do czynienia z zupełnie nową ekipą. Tak jak czasy Wojen Klonów rozwijały okres pomiędzy "Atakiem Klonów" a "Zemstą Sithów", tak przygody Rebeliantów wypełniają wieloletnią pustkę między "Zemstą Sithów" a "Nową Nadzieją". Śledzimy w nich załogę frachtowca Ghost, którego kolorowa załoga staje się zarzewiem rebelii w całej galaktyce. Mamy na pokładzie dzielną panią kapitan, jednego z ostatnich Rycerzy Jedi (wraz z nowym Padawanem), zadziorną Mandaloriankę, wielkiego stwora od mokrej roboty i sprytnego droida: jednym słowem pełne powtórzenie motywów z klasycznych filmów, które już wielokrotnie odniosły sukces. Ponieważ twórcą "Rebels" został Dave Filoni, udało się do fabuły przemycić sporo wątków z "The Clone Wars", co uczyniło go niemalże sequelem wspomnianej produkcji. Dodatkowo fabularna bliskość "Nowej Nadziei" pozwoliła na epizodyczną obecność Lando, Leii i  innych postaci z oryginalnych filmów. 

No dobra, skoro ustaliliśmy co to jest, ustalmy jakie to jest. Rzecz jasna mamy tu do czynienia z serialem dla dzieciaków, zatem fabuła rządzi się swoimi prawami. Nasi bohaterowie wychodzą cało z nawet najgorszych opresji, potrafią przechytrzyć Imperium na każdym kroku, a strzelający do nich szturmowcy mają celność na poziomie baby z wesela. Ponadto sporo odcinków to klasyczne zapychacze bez większego znaczenia. I choć może to niektórych denerwować, potrafię wybaczyć te minusy, bo w zamian dostajemy inne elementy: cudowne postacie (zwłaszcza droidy - Chopper jest fenomenalny i zostawia R2-D2 daleko w tyle), klimatyczne wstawki związane z Mocą i Jedi (bardzo zgodne z oryginalnym klimatem "Star Wars"), a także ciągłe rozszerzanie wszechświata o nowe elementy. Oby "Star Wars Rebels" trwało jak najdłużej i przynosiło nam jak najwięcej radości - nie mam wątpliwości, że miłośnicy sagi będą się przy tej produkcji świetnie bawić.

Wniosek: Świetna rozrywka dla dzieciaków i dla starszych widzów. Ma klimat.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"Star Wars: The Clone Wars" ("Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów")

"Star Wars: The Clone Wars" ("Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny klonów serial recenzja plakat anakin obi-wan ahsoka

Recenzja serialu:

Mam nadzieję, że czytaliście moją opinię na temat pierwszego serialu animowanego dotyczącego Wojen Klonów, czyli "Clone Wars" - jeśli nie, to zachęcam, abyście poznali źródło całego pomysłu. Po pozytywnym przyjęciu przez fanów pierwszej kreskówki z 2003 roku, George Lucas postanowił iść za ciosem i nakręcić ją jeszcze raz, tym razem własnoręcznie. Oczywiście nie miał na tyle odwagi, by wziąć całą odpowiedzialność na siebie, dlatego do roli reżysera i showrunnera zatrudnił specjalistę od animowanych produkcji, Dave'a Filoniego, a sam zadowolił się sterowaniem z tylnego fotela. I tak oto w 2008 roku na ekranach kin ponownie zagościły "Gwiezdne Wojny" - tym razem animowane.

Produkcja "The Clone Wars", co nietypowe dla animacji, zaczęła się pilotem kinowym, który próbowano reklamować na świecie jako "następny film Star Wars". Jednakże ludzie nie są ślepi i zauważyli różnice między fabularnym Epizodem, a zwykłą animacją. Zresztą nie ukrywajmy, pilot kinowy nie był niczym specjalnym, ot po prostu połączono trzy pierwsze odcinki w jedną całość. Po dość chłodnym przyjęciu filmu, Lucas nie zraził się krytyką i zaczął wypuszczać kolejne odcinki, których uzbierało się pięć sezonów (plus szósty, tzw. "The Lost Missions", składający się z nigdy niewyemitowanych odcinków). Dopóki George Lucas sterował Filonim niczym władca marionetek, serial miał poziom raczej niewysoki, infantylny i wtórny. Na szczęście w okolicach połowy trzeciego sezonu Filoni w końcu wyrwał się na wolność, a Lucas - zajęty przygotowaniami do sprzedania marki Disney'owi - dał mu wolną rękę. To właśnie od tego miejsca serial nabrał zupełnie innego wymiaru: poważnego, dojrzałego, ze znakomitą animacją i ciekawą fabułą (moim zdaniem piąty sezon jest zdecydowanie najlepszy i żałuję, że nie poznaliśmy więcej przygód utrzymanych na tym poziomie jakości). I chwała za to Filoniemu, który swój talent udowadnia obecnie w kolejnym animowanym serialu "Rebels". Ale o tym kiedy indziej.

Lucas na samym początku popełnił sporo błędów, które zraziły do "The Clone Wars" dużą ilość widzów. Głównymi bohaterami uczynił, znanych z filmów, Anakina Skywalkera i Obi-Wana Kenobiego oraz młodą uczennicę Ahsokę Tano, przydzieloną do Skywalkera w roli Padawanki. Niestety dziecinna Ahsoka była w pierwszych odcinkach bardzo denerwująca, stając się interesującą postacią dopiero od połowy trzeciego sezonu. Drugim błędem była rezygnacja z chronologii: odcinki ukazywały się losowo, a kolejność ich emisji nie miała żadnego znaczenia w stosunku do przebiegu akcji (przypomina się tu casus "Firefly'a"). Postać X mogła np. ginąć w odcinku 10, a pojawiać się z powrotem w odcinku 12, jako że ten fabularnie rozgrywał się na długo przed 10... Efektem było pomieszanie z poplątaniem i wysoki poziom irytacji widza. Filoni przyznał po latach, że zgoda na taki pomysł Lucasa była błędem, dlatego od momentu gdy przejął stery (połowa trzeciego sezonu) praktycznie zarzucono taki system. I całe szczęście! Ponadto zamiast infantylnych jednoodcinkowych przygód (każdy odcinek trwał ledwo 22 minuty) zaczęliśmy dostawać długie historie, rozciągnięte na 3-4 epizody. Otrzymaliśmy sporo nowych postaci, ale też przywrócono lub rozwinięto niektóre znane z "Epizodów I-III". Dzięki temu "The Clone Wars" stało się interesującym łącznikiem między "Atakiem Klonów" i "Zemstą Sithów" i pozostaje jedynie żałować, że nie zgrywa się fabularnie z "Clone Wars". Razem wyszłaby z tego świetna historia. 

Chwalę przede wszystkim aktorów - podkładający głosy artyści okazali się rewelacyjni (mówię oczywiście o anglojęzycznej wersji). Animacja od kanciastej i niezgrabnej rozwinęła się do bardzo wysokiego poziomu i żałuję nieco, że w "Rebels" postanowiono zastosować inną formę. Fabularnie narzekam jedynie na nudne odcinki "dyplomatyczne", zazwyczaj z Padmé w roli głównej, które stanowią typowe zapychacze lub romansidła bez celu i sensu. Widać w nich paluchy Lucasa (kłaniają się scenariusze "Epizodów II-III"). Na szczęście serial wypełnia dużo dziur fabularnych, widocznych w kinowych Epizodach, odpowiada też na sporo pytań i wątpliwości. A dzieciaki go uwielbiają, więc mogę go z czystym sumieniem polecić każdemu, kogo interesuje saga "Star Wars". Tylko przetrwajcie pierwsze odcinki, a będzie lepiej, obiecuję!

Wniosek: Na początku przeciętne, ale pięknie się rozkręca.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"American Psycho"

"American Psycho"

O czym to jest: Poznajcie Patricka Batemana - w dzień finansistę z Wall Street, w nocy seryjnego mordercę.

american psycho film recenzja plakat christian bale

Recenzja filmu:

Kultowy film "American Psycho" to brat bliźniak o rok starszego hitu "Fight Club". Obydwie produkcje poruszają ten sam problem - degeneracji kultury yuppie pod koniec lat 80., pędu za karierą i dobrami materialnym, uniformizacją i podporządkowywaniem się schematom i strukturom społecznym, a także szukaniem swojej tożsamości w świecie identycznych garniturów i neseserów. Różnica polega na tym, że "Fight Club" opowiada swoją historię za pomocą groteski, wisielczego humoru i częstego łamania czwartej ściany (co osobiście uwielbiam), podczas gdy "American Psycho" jest zdecydowanie bardziej niepokojący, krwawy i poważny. Ale tak samo dobry.

Tak bardzo się cieszę, że najpierw poznałem serial "Dexter", a dopiero potem "American Psycho" - obawiam się, że gdyby było na odwrót, nie bawiłbym się tak dobrze na przygodach Dextera Morgana. Jego historia to niemalże kopia osobowości Patricka Batemana. Na zewnątrz miły, uprzejmy, idealnie wpasowany w otoczenie... a zarazem niecierpliwie czekający na nadejście nocy, by dać upust swojej prawdziwej potrzebie, jaką jest szlachtowanie ludzi na kawałki. Christian Bale zagrał wprost fenomenalnie i nie dziwię się, że ta rola była jego trampoliną do kariery. Patrick Bateman w jego wykonaniu wszedł do kanonu popkultury, stając w pierwszej lidze kinowych seryjnych morderców. Jako widzowie z jednej strony chcemy, by ktoś zatrzymał potworną spiralę śmierci w wykonaniu Batemana, z drugiej zaś kibicujemy mu, by dzięki mordom odnalazł własną tożsamość w przerażającym, nowobogackim świecie. Trudno powiedzieć, czy to rzeczywistość uczyniła go szalonym, czy może po prostu wszyscy wokół byli równie nienormalni. Dobre pytanie, prawda?

Oglądałem ten film z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza że na końcu twórcy zafundowali nam nieoczekiwany zwrot akcji, którego - mimo całego mojego kinowego doświadczenia - naprawdę się nie spodziewałem. Ślę wyrazy uszanowania! Lubię filmy, które zmuszają widza do refleksji i powtórnej analizy tego, co widział na ekranie. Do takich produkcji warto wracać, bo pytania które zadają, są zazwyczaj ponadczasowe. W końcu czym taki Patrick Bateman tak naprawdę różni się od Jordana Belforta z "Wilka z Wall Street"?

Wniosek: Rewelacyjny, choć głęboko niepokojący film. Trzeba znać.


"The Expanse"

"The Expanse"

O czym to jest: Ludzie zasiedlili układ słoneczny. Teraz kolonie stoją na krawędzi wojny.

expanse serial recenzja plakat

Recenzja serialu:

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiego serialu. Stacja telewizyjna Syfy, choć oczywiście przodująca w serialach science fiction, przyzwyczaiła widzów do rozrywki płaskiej, popcornowej i pozbawionej większej głębi (z nielicznymi wyjątkami takimi jak "Battlestar Galactica"). Od lat widzowie domagali się czegoś "bardziej", dostając jednak w odpowiedzi takie niewypały jak "Killjoys", "Dark Matter" albo rzeczy dobre, ale niekoniecznie głębokie ("Defiance"). Aż w końcu zadebiutowało "The Expanse". Nareszcie!

Jest to produkcja zupełnie inna niż wszystkie, jakie widziałem do tej pory. Nie znajdziecie tu galopującej akcji, kosmicznych bitew, strzelanin i ostrego mordobicia (no, może tylko trochę). Dostaniecie za to doskonałe odwzorowanie realiów kosmosu i praw fizyki, zgodnie z aktualnym stanem wiedzy naukowej. Tu nie ma się do czego przyczepić! Statki lecą w kosmosie tak jak powinny, ludzie mieszkający całe życie w stanie obniżonej grawitacji wyglądają tak jak powinni, nawet ludzkie kolonie (Mars czy Ceres) mają swoje własne społeczeństwa, kulturę, a nawet język! Nie zdziwiłbym się, gdybym wsiadł w wehikuł czasu, wylądował kilka wieków w przód i zobaczył taki wszechświat jak w "The Expanse". To jest AŻ tak dobre! Serial poziomem wykonania dogonił takich liderów gatunku jak "Firefly" czy nawet "2001: Odyseja Kosmiczna". To pierwszy powód, dla którego nie można go przegapić.

Drugi powód to fabuła. Nie jest przewidywalna, wręcz przeciwnie. Zastosowano tu rzadko spotykaną w serialach, ale popularną w książkach, narrację dwuwątkową. Z jednej strony obserwujemy zmęczonego życiem detektywa Millera, próbującego rozwikłać na Ceres zagadkę zniknięcia dziedziczki wielkiej fortuny. Jego przygody przeplatają się z drugą linią fabularną, w której głównym bohaterem jest Jim Holden i grupka ocalałych załogantów zniszczonego holownika lodu. Rozbitkowie muszą się dowiedzieć kto i dlaczego zaatakował ich bezbronny statek, a także czemu wciąż na nich poluje. Łącznikiem obydwu historii jest wielka kosmiczna intryga, która doprowadzi Ziemię i jej kolonie na skraj galaktycznej wojny. Widzowie muszą się uzbroić w cierpliwość, ponieważ akcja wolno się rozkręca, oferując w zamian unikalny klimat i ponurą wizję przyszłości. Osobiście nie mam wątpliwości, że w pewnym momencie wątki Millera i Holdena spotkają się w tym samym punkcie, a na nas spłynie olśnienie po co to wszystko było. Jestem naprawdę podekscytowany, bo już dawno żadna fabuła mnie tak nie zaciekawiła. Z utęsknieniem wyczekuję co tydzień na kolejny odcinek!

"The Expanse" ma potencjał na co najmniej kilka sezonów, a może i więcej. Zbiera świetne recenzje, więc pozostaje tylko trzymać kciuki. Jeśli lubicie kryminały, będziecie zachwyceni. Jeśli lubicie dobre SF, również będziecie zachwyceni. Jestem pewien, że ten serial prędko nie da o sobie zapomnieć!

Wniosek: Doskonałe science fiction. Ma głębię i klimat.


"Space Cowboys" ("Kosmiczni Kowboje")

"Space Cowboys" ("Kosmiczni Kowboje")

O czym to jest: Czterech emerytowanych pilotów leci w kosmos.

kosmiczni kowboje film recenzja plakat clint eastwood tommy lee jones

Recenzja filmu:

Jest taki film Clinta Eastwooda, o którym wiele osób nie słyszało, albo nie pamięta, że słyszało. A musicie wiedzieć, że zanim Eastwood zaczął kręcić takie poważne dzieła jak "Flags of Our Fathers" czy "American Sniper", eksperymentował również z kinem znacznie lżejszego kalibru. Takim jak "Space Cowboys" - pozytywną opowieścią o czterech podstarzałych pilotach, którzy jako jedyni mogą uratować świat, wiec NASA wysyła ich w kosmos. To w końcu Ameryka, tam wszystko jest możliwe!

Pierwszym co imponuje w tym filmie jest obsada: kultowa do granic możliwości! Wspomniani astronauci to sam Clint Eastwood, Tommy Lee Jones, Donald Sutherland i James Garner. Nieczęsto spotyka się takie zagęszczenie legend w jednym filmie, prawda? Panowie grają rewelacyjnie i jak na ich reputację przystało - choć na prowadzenie wysuwa się Tommy Lee Jones, który potrafił zagrać fantastycznie nawet w takim gniocie jak "Wulkan". Dla takiej obsady można przełknąć każde uproszczenie fabuły, a tych niestety nie brakuje. Cała rzecz w tym, że popsuł się rosyjski satelita, którego koniecznie trzeba naprawić, aby nie spadł na Ziemię. NASA ściąga więc jedyne osoby, które potrafią to zrobić, poddaje ich szkoleniu (tutaj mamy całą kolekcję gagów ze staruszkami do wyboru), po czym pakuje do promu i wysyła na orbitę. Dopiero tam nasi dzielni astronauci odkrywają, dlaczego trzeba naprawić tego satelitę za wszelką cenę... I właśnie ta część filmu najbardziej boli. Trudno uwierzyć w taki przebieg akcji, a przede wszystkim w to, że astronautom nie powiedziano przed misją całej prawdy. No bo w końcu i tak by ją odkryli, a satelitę i tak trzeba było ratować, więc co za różnica? 

Ale spokojnie, naprawdę nie jest tak źle. Humor jest całkiem niezły (na szczęście uniknięto żenujących fekalnych żartów), a efekty specjalne zadowalające (ujęcia w kosmosie trzymają poziom!). Eastwoodowi dobrze wyszło pogodzenie wody z ogniem, czyli komedii z obyczajówką i nutką kina katastroficznego. To typowy film, który znakomicie się nadaje do rodzinnego oglądania w niedzielny wieczór. Obejrzeć, uśmiechnąć się, kilka razy wzruszyć (a może i zadumać), po czym pójść spać. Takie produkcje też są potrzebne!

Wniosek: Przyjemnie się ogląda. Byle nie za często.


"Teenage Mutant Ninja Turtles" ("Wojownicze Żółwie Ninja")

"Teenage Mutant Ninja Turtles" ("Wojownicze Żółwie Ninja")

O czym to jest: Cztery zmutowane żółwie walczą ze złem.

wojownicze żółwie ninja film recenzja plakat megan fox

Recenzja filmu:

Bardzo, ale to bardzo bałem się tego filmu. Byłem tak święcie przekonany, że okaże się kompletną żenadą, iż z rozmysłem odmówiłem wyprawy do kina. I choć nie żałuję tej decyzji, to z ulgą stwierdzam, że mogło być gorzej. A może po prostu moje oczekiwania były tak niskie? W każdym razie nowe "Żółwie Ninja" ogląda się nawet znośnie. A to chyba już sukces, skoro producentem tego filmu był Michael "Eksplozja" Bay...

Fabularnie niestety jest to ewidentny plagiat "The Amazing Spider-Man". Naprawdę, wszystko się zgadza: trucizna rozpylana ze szczytu wieżowca w Nowym Jorku, mordobicie w kanałach, mutowanie zwierząt, ojciec głównego bohatera (tutaj bohaterki) jako naukowiec ginący podczas próby powstrzymania złych knowań... Brzmi znajomo? I słusznie, tylko zamieńcie Petera Parkera na April O'Neil, a supermoce dajcie czterem żółwiom zamiast Człowiekowi-Pająkowi. Co istotne, głównym bohaterem nowych "Żółwi Ninja" nie są wcale Żółwie, a właśnie Megan Fox w roli April O'Neil, na szczęście mniej wulgarnej niż w "Transformersach", ale i tak epatującej głównie obcisłymi dżinsami i "seksowną niewinnością". Widać wyraźnie, do jakich widzów miał trafić ten film...

Na szczęście udało się ocalić klimat Żółwi: mamy więc Splintera ćwiczącego ich w sztuce ninjitsu w nowojorskich kanałach, jest Shredder, jest pizza, jest fascynacją popkulturą, jest nawet kultowy bus! Same Żółwie również nie wyłamały się ze znanego nam szablonu: mamy Przywódcę (Leonardo), Rozrabiakę (Raphael), Mózgówca (Donatello) i Luzaka (Michelangelo). Zgadzają się charaktery, zgadza się również broń i styl walki. Nie rozumiem jednak, czemu głównym Żółwiem nie jest tu Leonardo, a Raphael. Podejrzewam najprostszą odpowiedź: Raphael był ulubionym Żółwiem scenarzysty! Jestem w stanie to zrozumieć (w dzieciństwie moim był Leonardo, ale na przykład moja małżonka uwielbiała Michelangelo). Zatem jeśli się zastanawiacie, czy ten film to dalej klimatyczne "Wojownicze Żółwie Ninja", to z zadowoleniem potwierdzam, że tak.

Drażnią mnie natomiast słabe efekty CGI (Żółwie mają naprawdę paskudną animację), przewidywalność i prostota fabuły, żarty najniższych lotów (niestety nie obyło się bez puszczania bąków w twarz widza), chwyty za serce w amerykańskim stylu (Raphael wyznający braterską miłość) czy wspomniana Megan Fox. Ale za to Żółwie mają niezłe teksty, zwłaszcza gdy żartują z popkultury (tylko miejscami są zbyt gangsta). Chyba wybiorę się na sequel, choćby po to, by zobaczyć Rocksteady'ego i Bebopa w fabularnej (znaczy się: CGI) wersji. Ale zabiorę dużo popcornu.

Wniosek: Słabe, ale nie ma tragedii.


<<< Sprawdź kolejność serii "Wojownicze Żółwie Ninja"! >>>


"The Big Short"

"The Big Short"

O czym to jest: Kulisy światowego kryzysu finansowego w 2007 roku.

big short film recenzja plakat christian bale ryan gosling

Recenzja filmu:

To trudna sztuka, by zrobić dobry film o zagadnieniach ekonomicznych. Mechanizmy finansowe, bankowość czy instrumenty gospodarcze mają to do siebie, że są trudne do zrozumienia przez zwykłego człowieka (jak zresztą wszystko, co nie istnieje namacalnie, a jest jedynie umownym konceptem). Większość ludzi do dzisiaj nie wie, dlaczego co jakiś czas wybuchają kryzysy finansowe i jak to jest, że ich oszczędności mogą się w ciągu jednego dnia zmienić z majątku w stertę papieru. Film "The Big Short" robi co może, by wyjaśnić widzom przyczyny najnowszego kryzysu gospodarczego, jaki tropi świat od 2007 roku (w Europie jego najlepszym przykładem są problemy w Grecji). Ale jak to się zaczęło?

Zaczęło się, jak to często bywa, w USA. I tutaj pierwsza uwaga: "The Big Short" jest de facto filmem dokumentalnym, choć oczywiście zagranym przez aktorów i z napisanym scenariuszem. Dlaczego wiec dokumentalnym? Po pierwsze, w maksymalnie wierny sposób stara się odtworzyć prawdziwy ciąg wydarzeń (mamy nawet scenę, w której aktorzy sami mówią, gdzie coś zostało zmienione na potrzeby scenariusza). Po drugie nagminne jest tu tzw. łamanie czwartej ściany, a więc zwracanie się bezpośrednio do widza - co od razu przywodzi na myśl "Wilka z Wall Street". Ale nie martwcie się, jeśli myślicie, że jest to powtórka "Wilka". Tamten film skupiał się głównie na demoralizacji bankierów i tego, co pieniądze robią z ludźmi. Tutaj zaś głównym czynnikiem jest chciwość - pozbawiona emocji, nieludzka chciwość, wynikająca z arkuszy Excela i tablic ze wskaźnikami wzrostu. "The Big Short" nie szokuje niczym poza przerażającą szczerością historii. Tak po prostu było, jest i prawdopodobnie długo jeszcze będzie w korporacyjnej, zachodniej rzeczywistości.

Narratorem filmu jest tu Ryan Gosling (w końcu obejrzałem pierwszy film z tym bożyszczem nastolatek), ale to nie on jest głównym bohaterem. Śledzimy losy trzech niezależnych osób/grup, które w porę dostrzegły nadchodzące załamanie rynku i postanowiły na nim zarobić. Pierwsza postać to Michael Burry grany przez Christiana Bale'a, genialny (choć ekstrawagancki) menedżer finansowy. Jego rolą słusznie zachwycają się krytycy, choć byłbym daleki od określania jej mianem komediowej (tak jak nie mogę zrozumieć, czemu Matt Damon został wyróżniony za rolę rzekomo komediową w "Marsjaninie"). Bale zagrał naprawdę brawurowo, choć tak samo świetny był Steve Carell w roli walczącego z Wall Street finansisty. Trzecia grupa w "The Big Short" to dwójka młodych maklerów, chcących zdobyć szybki majątek, wspieranych zakulisowo przez Brada Pitta jako zgorzkniałego, choć genialnego byłego maklera. Wszystkie te postacie przewidziały, że kryzys rozpocznie się od załamania na rynku nieruchomości i naprawdę trudno uwierzyć, że nikt więcej sobie z tego nie zdawał sprawy. Ale tak właśnie było, i to jest najbardziej niesamowite.

Oto właśnie "The Big Short": bardzo dynamiczny film, choć pozbawiony scen akcji. Świetnie zagrany, w mig łapiący kontakt z widzem (i to nie tylko dzięki Margot Robbie w wannie wyjaśniającej nam zawiłości ekonomii) oraz poszerzający świadomość ekonomiczną. I nawet jeśli nie znacie się na finansach, należy wyciągnąć z niego jeden wniosek: nic nie trwa wiecznie, a wszyscy chcą tylko i wyłącznie zarobić. Cóż, chyba taka jest ludzka natura, nieprawdaż?

Wniosek: Bardzo ciekawy film, i to nie tylko dla znawców finansów.


"The Hateful Eight" ("Nienawistna Ósemka")

"The Hateful Eight" ("Nienawistna Ósemka")

O czym to jest: Ośmioro nieznajomych zostaje uwięzionych w chatce pośrodku śnieżycy.

nienawistka ósemka film recenzja plakat quentin tarantino kurt russell

Recenzja filmu:

Zanim zacznę opisywać jedną z bardziej wyczekiwanych premier tego roku, wyjaśnijmy sobie jedno: wszystkie filmy Quentina Tarantino są dobre. Kropka. Wiadomo, niektóre są lepsze, inne trochę gorsze, ale wszystkie są dobre (wliczając również te, w których był tylko scenarzystą). Niemniej trzeba zaznaczyć, że od czasu do czasu zdarza mu się film wybitny, który przechodzi do historii kina. Taki dziełem był "Django", który - jak się okazało - za pomocą groteski i czarnego humoru we wstrząsający sposób rozprawił się z kwestią niewolnictwa w czasach Dzikiego Zachodu. Sam Tarantino zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, kręcąc zaraz po "Django" kolejny western, i to częściowo z tymi samymi aktorami. I niestety w tym nieuchronnym zestawieniu "The Hateful Eight" wypadło znacznie gorzej.

Osobiście doszedłem do następującego wniosku: Quentinowi nie wychodzi kręcenie filmów na poważnie. To, co czyni jego dzieła wybitnymi, to groteska oraz wspaniała szermierka słowna za pomocą znakomitych dialogów. Gdy jednak odedrze się takie dzieło z tarantinowskiego czarnego humoru, zaczyna się robić lekko niestrawnie. Co ciekawe, "The Hateful Eight" z dotychczasowych filmów reżysera przypomina najbardziej jego faktyczny debiut, a więc "Wściekłe Psy". Czyli jednym zdaniem: mamy grupę niebezpiecznych kolesi w zamkniętej przestrzeni, którzy sobie nie ufają i ukrywają przed sobą śmiertelnie groźne sekrety. Kto przeżyje, kto zginie, a kto wygra? Tego musicie się sami dowiedzieć. Może dlatego nie znalazłem w "The Hateful Eight" niczego specjalnie odkrywczego - wszystko to Tarantino pokazał nam już w 1992 roku.

Technicznie rzecz jasna jest bez zarzutu. Jest krwawo, a nawet bardzo krwawo (co też przywodzi na myśl wspomniane "Wściekłe Psy"). Reżyser nie szczędzi nam przemocy na ekranie, a nikt z bohaterów nie może się czuć bezpiecznie. Niestety dialogi są zaledwie poprawne, a montaż dosyć surowy - tak jakby Tarantino zamieścił w filmie wszystkie nakręcone sceny, bez żadnych cięć i edycji. Pod względem aktorskim wybiły się trzy kreacje. Po pierwsze Samuel L. Jackson w roli Łowcy Nagród, de facto główny bohater filmu, który nie miał u Quentina tyle czasu na ekranie od kultowego "Pulp Fiction". Drugą gwiazdą jest rewelacyjna Jennifer Jason Leigh w roli Więźniarki, nominowana (słusznie!) za tą rolę do Oscara. W pamięć zapadł mi też nieznany mi wcześniej Demián Bichir w roli Meksykańca, od którego wręcz nie mogłem oderwać wzroku. Co do pozostałych, to trzeba zaznaczyć, że oglądanie filmów Tarantino to jak wyprawa do ulubionego teatru, gdzie w kolejnych rolach grają ci sami aktorzy. W "The Hateful Eight" większość obsady była albo taka sama jak w innych rolach (Michael Madsen identyczny jak w "Kill Billu", Walton Goggins niemal identyczny jak w "Django"), albo też nieco gorsza (Kurt Russell był lepszy w "Grindhouse", a Tim Roth w "Czterech Pokojach"). Odnosiłem zresztą wrażenie, że rola Tima Rotha była idealnie napisana pod Christophera Waltza - aż dziw, że tu się nie pojawił. 

Oczywiście nie zapominajmy o najważniejszym: ogląda się to w porządku, o ile ktoś oczywiście lubi styl Quentina Tarantino. Jeśli reżyser dotrzyma słowa, czekają nas jeszcze tylko dwa filmy w jego wykonaniu, choć osobiście mam nadzieję, że nie będą to już westerny. Czas na nową epokę w twórczości reżysera. Może prohibicja?

Wniosek: Mogło być wybitne, a jest tylko dobre.


"Blindspot" ("Blindspot: Mapa Zbrodni")

"Blindspot" ("Blindspot: Mapa Zbrodni")

O czym to jest: Do FBI trafia kobieta z amnezją, która ma na ciele tatuaże mówiące o przyszłych przestępstwach.

blindspot mapa zbrodni serial recenzja plakat sullivan stapleton

Recenzja serialu:

W styczniowe wieczory, gdy większość amerykańskich seriali ma tzw. mid-season break (czyli coś w rodzaju przerwy świątecznej), postanowiłem nadrobić dobrze ocenianą zaległość z zeszłego roku. Nie ukrywam, że dowiedziałem się o tej produkcji dzięki śledzeniu kariery Sullivana Stapletona, którego powinniście kojarzyć ze świetnego "Strike Back" czy sequela "300". W serialu "Blindspot" Stapleton ponownie trafił w sam środek kina akcji, choć o znacznie prostszym, staroświecko-sensacyjnym wydaniu.

Mówiąc staroświecko-sensacyjnym, mam na myśli klasyczne seriale o policjantach i złodziejach rodem z lat 90. - w stylu "The Sentinel" czy "Nash Bridges". Znacie ten schemat - w każdym odcinku mamy do rozwiązania jedną sprawę, a po drodze sporo strzelanin, bijatyk oraz postaci żywcem odbitych z prostej kliszy. Oczywiście "Blindspot" dobrze koresponduje ze współczesnością, czyniąc z zagadek kryminalnych techniczno-informatyczne łamigłówki, kreując główną panią kryminalistyk na nerda zakochanego w planszówkach, nawiązując do współczesnych wydarzeń (wojna z terroryzmem, wojna w Donbasie) etc. Jednocześnie jest to też solidny kawałek telewizji, zagrany poprawnie, technicznie bez zarzutu (strzelaniny czy choreografia walk stoją na wysokich poziomie), ale też bez specjalnej głębi. Oczywiście mamy w tle grubszą zagadkę, czyli próbę ustalenia tożsamości cierpiącej na amnezję głównej bohaterki i tego, kto i po co wytatuował jej ciało jako "mapę zbrodni". W każdym odcinku dostajemy jeden okruszek całości, prowadzący do rozwikłania zagadki. Niestety nie ma tu dużego pola manewru dla dociekliwego widza: wszystkie odpowiedzi są serwowane wprost i od razu, bez niedomówień czy dwuznaczności. To może irytować co bardziej ambitnych miłośników telewizji, ale ja stoję na stanowisku, że od czasu do czasu potrzebny jest typowy "odmóżdżacz". Nie wszystkie produkcje muszą być jak "Twin Peaks".

O ile nie spadnie poziom, a scenarzyści nie popełnią śmiertelnego grzechu shippingu (już widać pewne symptomy tego zjawiska, ale na razie w granicach tolerancji), to da się to oglądać nawet przez kilka sezonów. Byleby twórcy wiedzieli, w którym momencie zakończyć tę produkcję!

Wniosek: Pozbawione głębi, ale ogląda się dobrze. W sam raz na wieczorny relaks.


"Star Wars: Clone Wars" ("Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów")

"Star Wars: Clone Wars" ("Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny wojny klonów serial 2003 kreskówka tartakovsky

Recenzja serialu:

Jest pewna produkcja w uniwersum "Star Wars", o której niestety prawie nikt nie wie i nie pamięta - wliczając w to również zagorzałych fanów. A naprawdę szkoda, bo jest to dzieło znakomite, które z wiekiem doceniam coraz bardziej. I nigdy nie wybaczę George'owi Lucasowi, że tak perfidnie potraktował jego twórcę. Ale po kolei.

Niedługo po wejściu na ekrany kin "Ataku Klonów", Lucas zamówił serial animowany, który miał opowiadać o Wojnach Klonów i stanowić łącznik z nadchodzącą "Zemstą Sithów". Produkcję zatytułowano "Clone Wars" i nakręcono jako klasyczną, dynamiczną animację, szykowaną docelowo dla stacji Cartoon Network. Zajął się nią Genndy Tartakovsky, twórca takich hitów jak chociażby kultowe "Laboratorium Dextera". I jak przystało na specjalistę zrobił coś rewelacyjnego! Serial miał bardzo krótki czas trwania, ponieważ pierwsze dwadzieścia odcinków trwa zaledwie po 5 minut każdy, a ostatnie pięć epizodów po 10 minut. Po ich połączeniu wyszedł z tego w zasadzie dwugodzinny film animowany, rozpoczynający się niedługo po "Epizodzie II", a kończący sceną otwierającą "Epizod III". Krótki czas antenowy wymusił dynamikę produkcji: dialogów jest jak na lekarstwo (a gdy są, to ograniczają się do ciętych ripost Obi-Wana Kenobiego lub epickich one-linerów w wykonaniu klonów), a cała reszta to niemal wyłącznie akcja. Strzelaniny, eksplozje, pojedynki, mordobicia, akcje oddziałów specjalnych, starcie Jasnej i Ciemnej Strony Mocy i tyle kultu, ile da się zmieścić w animacji. Wykorzystano tu sporo konceptów artystycznych, jakie nie weszły do "Ataku Klonów", jak chociażby bladolica zabójczyni Asajj Ventress, która miała być pierwotnie czarnym charakterem, ale została zastąpiona w filmie przez Hrabiego Dooku. I gdy wszystko było gotowe, George Lucas obejrzał serial i powiedział: "Nie podoba mi się. Uznajemy, że tego nigdy nie było".

Pełne szacunku podejście do twórców, prawda? Serial został tym samym zapomniany, de facto skasowany z uniwersum... A kilka lat później pojawił się reboot w postaci podobnej produkcji "The Clone Wars", już animowanej komputerowo, która poziomem (przynajmniej dopóki zarządzał nim George Lucas) była lata świetlne za "Clone Wars". Tak naprawdę "The Clone Wars" żerowało na "Clone Wars" niemal we wszystkim, wliczając w to część bohaterów (wspomniana Ventress), jak i bitew czy wydarzeń. Na szczęście oryginalny serial przynajmniej wydano na DVD. Jednak to nie wystarczyło, bo i tak świat zachwycił się "The Clone Wars" i zapomniał o "Clone Wars". I straszna szkoda! Jest to bowiem naprawdę znakomity kawałek space opery. Dobry i dla dzieciaków, i dla dorosłych miłośników "Star Wars", którzy chcą poczuć klimat odległej galaktyki.

A że trwa tylko dwie godziny, warto poświęcić mu chwilę uwagi. Mam nadzieję, że pewnego dnia, w ramach resentymentu, ktoś przypomni sobie o tej produkcji. Ja na pewno nie mam zamiaru jej zapomnieć.

Wniosek: Świetne, dynamiczne, klimatyczne. Takie powinny być kreskówki!


"Mr. Holmes" ("Pan Holmes")

"Mr. Holmes" ("Pan Holmes")

O czym to jest: Umierający Sherlock Holmes stara się sobie przypomnieć ostatnią sprawę.

pan holmes sherlock film recenzja plakat ian mckellen

Recenzja filmu:

Znowu mamy modę na Sherlocka Holmesa. Oczywiście największa w tym zasługa Benedicta Cumberbatcha i tytułowej roli w serialu "Sherlock". Ale jest pewna produkcja, na której premierę bardzo czekałem - i się nie doczekałem, bo polscy dystrybutorzy wzgardzili tym filmem (choć jest aktualnie dostępny u nas na DVD). Mowa o brytyjskiej produkcji "Mr. Holmes", gdzie tytułową rolę gra legendarny Ian McKellen.

Aż trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek, co jeszcze niedawno był dziarskim Gandalfem we "Władcy Pierścieni". Jego Sherlock ma w tym filmie ponad 90 lat i już odlicza dni do swojej śmierci. Pewnego lata 1947 roku, postanawia przypomnieć sobie ostatnią sprawę, która skłoniła go do przejścia na emeryturę. Problem w tym, że jego niezrównany intelekt i pamięć zawodzą go coraz bardziej... W ten sposób Sherlock musi stoczyć walkę z własnymi słabościami i lękami, by dotrzeć do prawdy i rozwikłać zagadkę własnego umysłu. 

Jeśli spodziewacie się kryminału, to się rozczarujecie. Ten film to NIE JEST kryminał. To bardziej kino psychologiczne, ukazujące nam kultową postać u schyłku życia. To już nie czasy pościgów czy ratowania świata w ostatniej chwili. Ian McKellen perfekcyjnie ukazał nam wnętrze umysłu Sherlocka, tak samo dumnego ze swoich osiągnięć, jak i pełnego goryczy i smutku. Przywilejem było oglądać go w tej roli, za którą moim zdaniem powinien był dostać przynajmniej nominację do Oscara. Ale drugą, również fantastyczną gwiazdą jest tu młodziutki Milo Parker, grający zapatrzonego w Sherlocka syna gosposi. Mam nadzieję, że chłopak nie zrezygnuje z kariery aktorskiej, ponieważ zagrał absolutnie fantastycznie! To właśnie dla tego duetu, czyli starcia sędziwego mędrca z pełnym wigoru młodzieńcem, chciałbym za jakiś czas wrócić do "Mr. Holmes".

Jedyne czego się obawiam, to że wiele osób nie zrozumie przekazu tego filmu. Myślę jednak że każdy, kto mieszkał lub opiekował się starszą osobą z demencją, doskonale zrozumie, jak ogromną tragedią jest zawodzący intelekt. Na szczęście mimo wszystko "Mr. Holmes" to film pozytywny, z dobrym przekazem. Polecam, bo skłania do refleksji.

Wniosek: Naprawdę świetne kino. Warto znać.


"The Other Boleyn Girl" ("Kochanice Króla")

"The Other Boleyn Girl" ("Kochanice Króla")

O czym to jest: Henryk VIII i jego miłosne perypetie.

kochanice króla film recenzja plakat natalie portman scarlett johansson

Recenzja filmu:

Czasem trzeba się oderwać od fantastyki, filmów wojennych i klasycznej nawalanki, i spojrzeć na bardziej... kobiecą stronę kina. Sięgnąłem więc po kostiumowy "The Other Boleyn Girl", tłumaczony w naszym Kraju Kwitnącej Cebuli jako "Kochanice Króla" (wszyscy uwielbiamy polskie tłumaczenia filmów, prawda)? To opowieść o jednym z najsłynniejszych trójkątów w dziejach europejskich władców, czyli angielskiego króla Henryka VIII oraz dwóch sióstr Boleyn - Anny i Marii.

Ktoś określił ten film mianem "Dynastii Tudorów" z gwiazdorską obsadą. Coś w tym jest, jednakże podstawową różnicą jest to, że tutaj dało się zmieścić całą historię w dwóch godzinach, podczas gdy w serialu rozciągnięto ją do czterech sezonów... A 120 minut to w sam raz, by z zainteresowaniem śledzić nerwowe starania angielskiego króla o pozyskanie męskiego potomka z prawowitego łoża. Można również potraktować ten film jako prequel znakomitej "Elżbiety", choć chyba nieco gorszy jakościowo. Ale, choć rzecz jasna daleko tu do arcydzieła, "The Other Boleyn Girl" jest w porządku przynajmniej pod względem technicznym (kostiumy, scenografia, fabuła). Cieszę się, że postać Henryka VIII (granego przez ponurego jak zwykle Erica Ba[na]nę) stanowi jedynie tło, a głównymi bohaterkami są dwie panny Boleyn. Ta demoniczna (Natalie Portman) oraz ta niewinna (Scarlett Johansson). Ich kreacje również są w porządku, bez wystrzału, ale też i tragedii. Ot po prostu jeden z wielu filmów, który zapisze się w ich karierze, w żaden sposób nie szkodząc wizerunkowi.

Obeznany z historią Anglii widz będzie oczywiście znał przebieg całej fabuły, więc niewiele go zaskoczy. Niemniej każdy z was może z zainteresowaniem pooglądać, jak z błahych powodów (takich jak zwykłe niezrozumienie lub brak zaufania) potrafią rozgorzeć najstraszniejsze międzyludzkie konflikty. A, jak sami pewnie wiecie, nie ma gorszej kłótni niż kłótnia w rodzinie. Pod tym względem niewiele się zmieniło od XVI wieku. A archetypy sióstr Boleyn jeszcze nieraz będą się pojawiać na kartach historii.

Wniosek: Znośne. Nawet ciekawie się ogląda.


"Ex Machina"

"Ex Machina"

O czym to jest: Prezes Google tworzy sztuczną inteligencję.

ex machina film recenzja plakat alex garland alicia vikander

Recenzja filmu:

Mimo że w zeszłym roku byłem w kinie aż czterdzieści razy, pewne produkcje mi umknęły. W ramach nadrabiania zaległości sięgnąłem po "Ex Machinę", kameralny thriller science fiction zbierający świetne recenzje. Niespecjalnie przepadam za tą gałęzią fantastyki, może dlatego, że jest dla mnie zawsze strasznie depresyjna. Ale przyznaję, szczerze i z głębi serca, że ten film warto znać.

To rzeczywiście dzieło kameralne, w którym występuje zaledwie kilkoro aktorów. Akcja dzieje się w domu twórcy Google (oczywiście sama nazwa tej najsłynniejszej wyszukiwarki na ekranie nie pada, ale praktycznie cała reszta się zgadza), będącym skrzyżowaniem bunkra z supernowoczesnym laboratorium. W jego trzewiach powstała Ava, pierwszy android obdarzony osobowością. Zadaniem młodego programisty jest sprawdzić, czy Ava rzeczywiście posiada samoświadomość, a jeśli tak, to do czego jest zdolna. I tu od razu należą się oklaski dla obsady: zarówno Alici Vikander w roli robota, jak i testującego ją Domhnalla Gleesona. Ale prawdziwe ukłony, czy nawet bicie czołem o ziemię, kieruję w stronę Oscara Isaaca w roli twórcy androida. Cały dowcip polega na tym, że dopiero co byłem w kinie trzy razy na "Przebudzeniu Mocy", gdzie jedną z wiodących ról gra wspomniany Isaac. Tymczasem tutaj aż do napisów końcowych go nie rozpoznałem! Tak kompletnej, totalnej i niesamowitej przemiany aktora z jednej postaci w drugą nie widziałem od wielu, naprawdę bardzo wielu lat. Gdyby rozdawano Oscary w tej kategorii, byłby to murowany zwycięzca. Fenomenalna rola!

Jak przystało na thriller SF, "Ex Machina" jest obrazem głęboko niepokojącym, zadającym fundamentalne pytania o ludzki umysł, człowieczeństwo i zabawę w Boga. Kiedy maszyna stanie się człowiekiem? A jeśli do tego dojdzie, to czy ktoś dostrzeże różnicę? Czy budując inteligentne roboty skazujemy się na wymarcie? To temat niemal stary jak kino, ale "Ex Machina" udowadnia, że wciąż pozostaje aktualny. Oczywiście nie znajdziecie tu scen akcji, szybkiego tempa czy powalających efektów specjalnych. Dostaniecie za to poważne kino, w którym SF stanowi jedynie tło dla głębszej historii. I to mi się podoba.

Wniosek: Dobre kino psychologiczne. Świetnie zrobione.


"Kingsman: The Secret Service" ("Kingsman: Tajne Służby")

"Kingsman: The Secret Service" ("Kingsman: Tajne Służby")

O czym to jest: Tajna agencja krawców ratuje świat.

kingsman tajne służby film recenzja plakat colin firth samuel l jackson

Recenzja filmu:

O "Kingsman: The Secret Service" słyszałem dużo. Jakoś minąłem się z tym filmem w kinach, niemniej wiele osób zachęcało mnie, bym nadrobił to niedopatrzenie. Przekonały mnie opinie, że ta produkcja wyznacza nowe standardy kina szpiegowskiego, z jednej strony nawiązując do klasyki w klimacie pierwszych "Bondów", a z drugiej strony stanowiąc parodię całego gatunku. Sam reżyser stwierdził, że chciał nakręcić zabawny film o szpiegach. I chyba faktycznie jest on zabawny... ale też nudny!

Nudny nie oznacza zły, bo szmirą tego nazwać nie można. Jest tu parę interesujących scen, ciekawych kreacji aktorskich, a także sporej dozy puszczania oczka do widza. Problem w tym, że "Kingsman" nie niesie ze sobą żadnej indywidualnej wartości. Ten film nie zmienił w żaden sposób historii kina, nie jest też na tyle dobry, by wybić się chociażby wśród kina szpiegowskiego. Z całą pewnością jest świetnym prezentem dla fanów Jamesa Bonda, którzy na pewno znakomicie się bawili, oglądając przerysowane, klasyczne motywy szpiega-dżentelmena. Ale dla takiego widza jak ja, nie było tu nic wybitnego, czego już bym nie widział wcześniej.

Plusami są na pewno dwie kreacje aktorskie: po pierwsze Colin Firth, klasa sama w sobie, tym razem w kinie akcji, co już jest zabawne (wszak Firth urodził się, by grać w dramatach, a nie nawalankach). Po drugie w filmie pojawia się również Samuel L. Jackson w roli sepleniącego złoczyńcy o wrażliwym usposobieniu. Naturalny komediowy talent Jacksona wnosi dobrą energię do świata "Kingsmanów", dzięki czemu nie jest on tak niestrawny. Mój główny zarzut w sferze obsady dotyczy niestety Tarona Egertona w wiodącej roli młodego rekruta, tak bezbarwnego jak cała fabuła. Nie jestem przekonany, czy będzie z niego dobry Robin Hood w nadchodzącym kolejnym "Robin Hoodzie", ale dajmy mu jeszcze jakąś szansę.

Choreografia i sceny akcji są całkiem niezłe, choć głupawe, ale mam spory zarzut do efektów CGI, które były żywcem wyjęte z gry komputerowej. Nie wiem, czy to był zamierzony efekt, czy ktoś po prostu przyciął budżet, ale na dużym ekranie wyglądało to potwornie sztucznie. Ale może po prostu nie złapałem intencji parodii... cóż, zdarza się!

"Kingsman: The Secret Service" to wizja Wielkiej Brytanii i Brytyjczyków przefiltrowana przez amerykańskie okulary. Wieści głoszą, że wkrótce dotrze do nas sequel, ale chyba go sobie podaruję. Zamiast tego wolę obejrzeć jakiś film z Jamesem Bondem.

Wniosek: Nudne, ale da się obejrzeć.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Kingsman"! >>>


"Creed" ("Creed: Narodziny Legendy")

"Creed" ("Creed: Narodziny Legendy")

O czym to jest: Rocky Balboa trenuje syna swojego największego przeciwnika.

creed narodziny legendy film recenzja plakat sylvester stallone michael b jordan

Recenzja filmu:

Gdy usłyszałem o planach nakręcenia spin-offu serii "Rocky", pomyślałem sobie: mój Boże, po co? Ileż jeszcze będą ciągnąć ten cykl? Na szczęście, mimo marnej piątej części, szósty film ("Rocky Balboa") okazał się być zadziwiająco dobry i pozostawił mnie z apetytem na więcej. Poszedłem zatem do kina na "Creeda", czyli jednocześnie "Rocky'ego VII", jak i pierwszą część nowego cyklu. I wiecie co? Jest nieźle!

Ten film mógł się wyłożyć na tylu momentach, że to prawdziwy cud, iż jest dobry. Czapki z głów dla twórców, którzy oparli się pokusie pójścia na skróty, jazdy po schematach, upraszczania historii i wrzucania tanich klisz (no, może z wyjątkiem biegu z motorami w tle). Oczywiście "Creed" to nie pierwszy "Rocky", który jest filmem kultowym, ale wciąż ma własną wartość. Stanowi znakomicie nakręcony pomost pomiędzy dawnym cyklem, a nowymi przygodami. Gdyby w planowanym sequelu zabrakło już Sylvestra Stallone'a, nie byłaby to wielka tragedia. Syn Apollo Creeda, Adonis, jest bardzo ciekawym nowym bohaterem. Mamy tu interesujące odwrócenie ról: dla Rocky'ego boks był jedyną szansą na wyrwanie się z biedy i osiągnięcia czegoś w życiu, podczas gdy dla Creeda Juniora boks też jest jedynym ratunkiem, ale nie z powodów finansowych. Poznajemy go jako zamożnego dziedzica fortuny ojca, a na co dzień pracownika korporacji, który jednak chce i potrzebuje odnaleźć samego siebie. I jedyną szansą na to, by udowodnić światu własną wartość, jest wejście w buty ojca i stawienie czoła legendzie swojego nazwiska. Podoba mi się ten pomysł, bo faktycznie niełatwo jest żyć w cieniu wielkiego rodzica. Prześcignięcie jego dokonań jest jednym ze sposobów, by sobie z tym poradzić.

Dodajmy też, że Michael B. Jordan (którego oglądaliśmy ostatnio jako Human Torcha w "Fantastycznej Czwórce") wygląda jak klon Carla Weathersa, czyli filmowego Apollo Creeda. Uderzające podobieństwo! A że warunki fizyczne również ma, to świetnie się nadaje do tej roli. Sylvester Stallone, tym razem jako stary Rocky, który ma już kłopot z wejściem po legendarnych schodach w Filadelfii, również aktorsko staje na wysokości zadania. Ma bardzo głębokie, przejmujące momenty w fabule, które warte były Złotego Globa za tę rolę. Stallone gra równie dobrze jak w "Rocky'm Balboa", dając nam prawdziwy przywilej śledzenia swojej postaci przez (licząc z tym filmem) siedem części. A może i więcej? Jeśli tylko Stallone utrzyma poziom, prawdopodobnie moglibyśmy go z przyjemnością oglądać bez końca.

"Creed" jest wartki, ciekawy, znakomicie wyreżyserowany (pierwsza "poważna" walka Creeda jest nakręcona w całości na jednym ujęciu, wliczając w to przerwy między rundami!) i dobrze zagrany. Ma swoją wartość i całkiem uniwersalne przesłanie, które znakomicie pasuje do realiów XXI wieku. Ciekawi mnie, ile jeszcze powstanie filmów w tym cyklu. Może ich być całkiem sporo, bo przecież boks znany jest od czasów starożytnej Grecji, a wciąż się widzom nie znudził...

Wniosek: Zadziwiająco dobre. Ma potencjał na kontynuowanie serii.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Rocky"! >>>


"Rocky Balboa"

"Rocky Balboa"

O czym to jest: Ostatnia walka wielkiego Rocky'ego Balboa.

rocky balboa film recenzja plakat

Recenzja filmu:

Obawiałem się tego filmu. Po "Rocky'm V" nie sądziłem, że dobrym pomysłem jest powrót do tej serii. W końcu ile razy można oglądać Stallone'a walczącego na ringu? Czy jego ikoniczna postać, bokser Rocky Balboa, ma coś jeszcze do przekazania? Z zadowoleniem stwierdzam, że tak.

Można wręcz powiedzieć, że dzięki temu filmowi historia Rocky'ego zatoczyła pełen krąg. Jak sam stwierdził w filmie: "Muszę zejść z ringu tą samą drogą, którą wszedłem". Przed nim ostatnia walka, teoretycznie pokazowa, na zasadzie starcia weterana z aktualnym mistrzem świata. Ale jak się pewnie domyślacie, stary Rocky nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Mamy więc sporo flashbacków, nawiązywania do poprzednich części (w tym zgrabnego wplatania starych ujęć w aktualne), jest też oczywiście kultowe wbieganie na schody i boksowanie wołowych tusz w rzeźni. To wciąż ten sam Rocky Balboa, który uczył nas, że nie należy się poddawać. I dlatego jest prawdziwym mistrzem. Ogląda się to z dużą przyjemnością, podszytą nutką sentymentu, ale i tak film broni się jako samodzielna całość. To interesujące patrzeć na człowieka żyjącego wspomnieniami dawnej chwały, który postanawia się zmierzyć z własnym mitem. O tym jest właśnie "Rocky Balboa".

Oddaję hołd twórcom filmu za niewiarygodny realizm tej części. Oglądało się to jak prawdziwy film dokumentalny - aktorzy mówili w sposób całkowicie naturalny, a nie jakby deklamowali z góry napisane kwestie. Widoki ulic, wnętrz czy miast były autentyczne, tak samo jak finałowa walka: naprawdę widz mógł uwierzyć, że ogląda pojedynek na kablówce w systemie pay-per-view. Technicznie to najlepiej zrobiona z części... i wiecie co? Mimo że to koniec przygód Rocky'ego jako głównego bohatera, bardzo się cieszę, że postanowiono pójść w spin-offy i do kin wchodzi właśnie "Creed". Czy będzie to "Rocky VII" czy jednak zyska własną wartość? Trzeba się przekonać na własne oczy.

Wniosek: Odpowiednie zakończenie kultowej serii. Teraz czas na spin-offy!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Rocky"! >>>


"Sherlock"

"Sherlock"

O czym to jest: Przygody Sherlocka Holmesa we współczesnej wersji.

sherlock serial recenzja plakat benedict cumberbatch martin freeman

Recenzja serialu:

Sherlock Holmes to prawdopodobnie najsłynniejszy detektyw w historii popkultury. Nie sposób zliczyć wszystkich ekranizacji jego przygód, z których większość przedstawiała XIX-wiecznego dżentelmena z czapką, fajką i szkłem powiększającym. Tymczasem BBC kilka lat temu zdecydowała się na eksperyment: przeniosła Sherlocka Holmesa i jego towarzysza, dr Watsona, prosto do XXI-wiecznego Londynu i kazała rozwiązywać zagadki kryminalne. Czy to się mogło udać?

Pewnie, że mogło, i to jeszcze jak! "Sherlock" okazał się być prawdziwym hitem i trampoliną do kariery Benedicta Cumberbatcha, a także Martina Freemana. W pewien sposób nowy Sherlock Holmes przypomina tytułowego "Dr House'a" - jest sarkastyczny, cyniczny, aspołeczny i diabelsko inteligentny. Życie z kimś takim przypomina jazdę kolejką górską bez przypięcia do fotela (coś o tym wiem, bo sam jestem żonaty z Sherlockiem w spódnicy i zaufajcie mi, że jest w tym masa śmiertelnie niebezpiecznej frajdy). Serial znakomicie wpisał się w modę na antybohaterów współczesnej telewizji, czyli osób, które szanujemy za profesjonalizm i umiejętności, ale niekoniecznie chcielibyśmy się z nimi przyjaźnić. W ten sposób "Sherlock" stanowi oryginalne i nowoczesne podejście do tematu przygód słynnego detektywa, jednocześnie zachowując zadziwiająco dużo oryginalnych elementów (postacie, lokalizacje, przebieg przygód etc. są bardzo zbieżne z pierwowzorem, czyli książkami Arthura Conan Doyle'a). 

Patrząc z punktu widzenia serialu kryminalnego, odcinki "Sherlocka" są znakomicie nakręcone - dzięki temu, że trwają po półtorej godziny, jest możliwość rozwinięcia intrygi, zapewnienia odpowiedniej dawki zwrotów akcji i pogłębienia postaci. To naprawdę świetna rozrywka, a ponadto limitowana, bo każda seria ma zaledwie po trzy odcinki. Ale to dobrze, bo za dużo "Sherlocka" mogłoby się odbić na jakości, a to właśnie jakość czyni ten serial wyjątkowym. Podejrzewam jednak, że części widzów ten serial nie podejdzie tak dobrze, jak mi - jeśli ktoś nie jest w stanie przekonać się do głównego bohatera i go nie polubi, nic z tego nie będzie. 

Pierwsza seria "Sherlocka" ukazała się w 2010 roku, a jak pokazał opublikowany kilka dni temu odcinek specjalny (co ciekawe, dziejący się w XIX wieku i odwołujący się bezpośrednio do klasyki), produkcja nie straciła na jakości. Jako fan serialu liczę na to, że będzie nas zachwycał jeszcze przed długi czas - a co najważniejsze, dzięki najwyższej jakości przetrwa próbę czasu, i za dziesięć lat będzie widzom smakował tak samo dobrze, jak obecnie.

Wniosek: Świetne! I jako serial kryminalny, i jako absurdalna komedia.


"The Knick"

"The Knick"

O czym to jest: Początki współczesnej medycyny w nowojorskim szpitalu.

knick serial recenzja plakat clive owen

Recenzja serialu:

Są seriale, które teoretycznie nie powinny były powstać. Nie dlatego, że są marne, wręcz przeciwnie: są tak dobre, tak inne i tak wyróżniające się z tłumu, że ciężko sobie wyobrazić, by mogły znaleźć odbiorców. A jednak! Poznajcie "The Knick", serial medyczny przypominający produkcję gore o zabarwieniu kostiumowym. Z nutką kryminału.

Jak się pewnie domyślacie, widziałem w swoim życiu setki (jeśli nie tysiące) filmów i seriali, ale czegoś takiego jak "The Knick" jeszcze nie spotkałem. Akcja rozpoczyna się w Nowym Jorku w roku 1900, w szpitalu Knickerbocker w Harlemie (co ciekawe, naprawdę istniał taki szpital w tym miejscu w latach 1862-1979). Operuje w nim doktor Thackery, prawdziwy człowiek renesansu, a przy tym skrajny narkoman i hedonista. Pomaga mu cały zespół barwnych postaci, na czele z pierwszym czarnoskórym chirurgiem w mieście, aroganckim rasistą i piewcą eugeniki, pielęgniarką-nimfomanką, wyzwoloną dziedziczką wielkiej fortuny z zadatkami na detektywa, zakonnicą z diabłem za skórą oraz chciwym, skorumpowanym administratorem szpitala. Niezła galeria osobliwości, prawda? "The Knick" podobnie jak inne nowoczesne seriale nie skąpi nam nagości, krwi, przekleństw i upadków moralnych. Jeśli więc szukaliście kolejnej medycznej opery mydlanej w stylu "Ostrego Dyżuru", to muszę was rozczarować. "The Knick" jest realistyczny do bólu, zarówno pod względem formy, jak i treści.

A propos formy: tak wspaniałej, prawdziwej scenografii nie widziałem w telewizji od naprawdę dawna. Realia roku 1900 są zrobione tak perfekcyjnie, że moglibyśmy uwierzyć w wynalezienie wehikułu czasu, który przeniósł nas sto lat w przeszłość. Kostiumy, przedmioty, wnętrza, akcent aktorów, klimat miasta imigrantów ledwo nadążającego za galopującą rewolucją przemysłową, niewiarygodne rozwarstwienie społeczne, głęboki rasizm, dwulicowość i zgnilizna moralna, korupcja i przestępczość w starym stylu - oto prawda o tamtych czasach. Ale to przecież serial medyczny, więc i tych wątków nie mogło zabraknąć. W roku 1900 dopiero świtała epoka, w której więcej pacjentów opuszczało mury szpitala żywych, niż martwych. Wynajdywanie nowych procedur, leków, technik operacyjnych i narzędzi sypało się jak z rękawa, choć czasem zdarzało się ich odkrywcom zejść na manowce. Ale, jak słusznie zauważa promocyjne hasło serialu: nowoczesna medycyna musiała się gdzieś zacząć.

Nie mogę nic zarzucić tej produkcji. Clive Owen w głównej roli jest absolutnie rewelacyjny, godny najwyższych nagród branżowych. Polecam też śledzić młodziutką Eve Hewson, grającą tu siostrę Elkins: przeczuwam, że przed nią wielka kariera. Szkoda byłoby, gdyby serial miał się zakończyć po dwóch sezonach, bo wciąż czuję niedosyt. Przełom XIX i XX wieku jest zdecydowanie za mało wyeksploatowany w kinematografii.

Wniosek: Rewelacyjne, ale nie dla widzów o słabych nerwach.


"V" ("Goście") [2009]

"V" ("Goście") [2009]

O czym to jest: Reptilianie atakują Ziemię.

v goście 2009 serial recenzja plakat morena baccarin

Recenzja serialu:

Zachęcony bardzo ciekawym, choć przestarzałym w formie serialem "V" z 1983 roku o jaszczurach w ludzkiej skórze, postanowiłem zapoznać się z rebootem. Pomyślałem sobie, że fabuła oryginału była naprawdę niezła, więc jakby jeszcze raz nakręcić to samo, tylko że z nowoczesnymi efektami i współczesną manierą aktorską... to byłby przecież przepis na hit! Niestety twórcy nowego "V" poszli tą samą drogą, jaką niegdyś podążył George Lucas gmerający przy oryginalnej trylogii "Star Wars": próbowali polepszyć coś, co było dobre, w efekcie to psując.

Ze smutkiem stwierdzam, że reboot serialu "V" jest po prostu nudny. Nie ma w nim nic (z wyjątkiem nielicznych scen akcji), co zachęcałoby mnie do dalszego oglądania. Nie rozumiem, po co usunięto świetne elementy z oryginału! Dawniej temu tytułowi Goście przypominali (nie bez powodu) nazistów, którzy pod pozorem pokoju, stabilizacji i dobrobytu wykorzystywali ludzi do własnych celów. W reboocie też mamy ten wątek, ale już bez nazistowskiego zabarwienia (a przez to bez społecznego, głębszego przekazu serialu). Ot po prostu kolejni kosmici, którzy czegoś od nas chcą. Przyznacie sami, że jest to wyjątkowo wtórne! Żeby jeszcze to "coś", było interesujące, a jest... wyjątkowo głupie. Zamiast dziennikarza i pani biolog jako głównych bohaterów w oryginale, zastąpiono ich księdzem (to akurat ciekawe - choć Joel Gretsch niemal całkowicie powtórzył swoją manierę z serialu "The 4400") i panią agentką FBI, która w wolnych chwilach stara się matkować rozwydrzonemu synkowi. Jestem rozczarowany grą aktorską niemal całej ekipy - jedyna postać, która wychodzi na plus, to Morena Baccarin w roli jaszczurzego super-łotra (aczkolwiek w krótkich włosach wygląda po prostu strasznie, co stanowi niezły kontrast z tym, jak była odpicowana w "Firefly"). 

Naprawdę tego nie rozumiem. Przecież mieli przepis na sukces podany na tacy! Rany boskie, starczyło nawet skopiować oryginał scena po scenie, unowocześnić, lekko doszlifować tu i tam, i byłoby rewelacyjnie! Czasem niestety rewolucja w formie przynosi jedynie gorzkie rozczarowanie. Ja jestem rozczarowany.

Wniosek: Szkoda zmarnowanego potencjału. Gorsze od oryginału.


Filmowe podsumowanie roku 2015

Filmowe podsumowanie roku 2015

Słowo się rzekło i Jest Kultowo! zaliczyło kolejny rok w kinach. Tym razem obejrzeliśmy aż 40 pozycji, co jest lepszym wynikiem niż w roku 2014. Wśród tegorocznych premier znalazły się prawdziwe perełki, ale też i straszliwe gnioty. O obydwu postanowiliśmy wspomnieć, rozdając nagrody: Złote Atylle (te dobre) oraz Złote Chałwy (te złe). Braliśmy pod uwagę aż 10 kategorii, zatem było w czym wybierać! Wszystko to i jeszcze więcej możecie obejrzeć w poniższym filmiku, który (jeśli Wam się spodoba) może doczekać się podobnych kontynuacji. Zapraszamy!


A teraz szybkie podsumowanie, co warto oglądać z premier 2015, a co można odpuścić:

FILMY WARTE OBEJRZENIA:
* "Unbroken" - jak na debiut reżyserski całkiem interesujące
* "The Imitation Game" - Benedict Cumberbatch jak zwykle solidny
* "Birdman: or (The Unexpected Virtue of Ignorance)" - Złoty Atylla za najlepszy film (i to nie tylko dzięki Michaelowi Keatonowi)
* "American Sniper" - quality made by Clint Eastwood
* "Asterix: The Land of Gods" - w końcu dobry Asterix!
* "Chappie" - świetne, błyskotliwe SF
* "Cinderella" - znakomite kostiumy i niezła bajka
* "The Water Diviner" - ciekawy, z dobrym tempem, nie tylko dla fanów Russella Crowe'a
* "Selma" - warto to znać
* "Child 44" - niezły film, choć może nie tak dobry kryminał
* "Avengers: Age of Ultron" - klasyczny Marvel
* "Mad Max: Fury Road" - Złoty Atylla za najlepiej wykreowany świat (wszystko było prawdziwe, minimum efektów specjalnych!)
* "Cut Bank" - podróbka "Fargo", ale dobrze zrobiona
* "Jurassic World" - udane wskrzeszenie starej marki
* "Ant-Man" - świeży, ożywczy film o superbohaterach
* "Fires on the Plain" - Złoty Atylla za najlepszą rozwałkę (na nowo przesunął granice krwawego filmu wojennego)
* "The Homesman" - powalająca kreacja Tommy'ego Lee Jonesa!
* "Everest" - Złoty Atylla za najciekawszą kreację aktorską (Jason Clarke pokazał, że potrafi rewelacyjnie zagrać)
* "The Visit" - M. Night Shyamalan w końcu wrócił do formy!
* "The Martian" - solidne "poważne" SF, całkiem błyskotliwe
* "Sicario" - świetny thriller, perfekcyjnie zrobiony
* "Tale of Tales" - Złoty Atylla za największe pozytywne zaskoczenie (Europa potrafi kręcić własne, niepowtarzalne fantasy!)
* "Spectre" - Bond. James Bond.
* "Slow West" - dobry western, warto znać
* "Macbeth" - nareszcie ekranizacja Makbeta, która przejdzie do historii kina
* "Bridge of Spies" - Steven Spielberg i Tom Hanks znowu w duecie
* "Star Wars Episode VII: The Force Awakens" - powrót "Gwiezdnych Wojen" w najlepszym stylu!


FILMY BĘDĄCE STRATĄ CZASU:
* "Exodus: Gods and Kings" - nawet efekty specjalnie nie pomogły
* "Seventh Son" - ubogie jak na kino fantasy
* "Hiszpanka" - Złota Chałwa za największe rozczarowanie (a miało być arcydzieło...)
* "Jupiter Ascending" - Złota Chałwa za najgłupszy pomysł w filmie (mycie toalet i Channing Tatum jako człes...)
* "Northmen - A Viking Saga" - fajna choreografia, ale to nie wystarcza
* "Terminator: Genisys" - Złota Chałwa za najgorszy film (bezkonkurencyjnie!)
* "Dragon Blade" - Złota Chałwa za najgorszy pomysł na film/scenariusz (płaczący kilkuletni rzymski cesarz...)
* "Fantastic Four" - Złota Chałwa za najgorsze efekty specjalne (żenująca końcówka!)
* "Karbala" - zrobione dobrze, ale to jednak typowy "polski film"
* "Pan" - po co to nakręcono? Ale Hugh Jackman świetny!
* "The Last Witch Hunter" - Vin Disel poprawny, ale cały film taki sobie
* "11 Minut" - jednak zbyt przekombinowany
* "In the Heart of the Sea" - brakowało tego "czegoś"

Tym samym zapraszamy do śledzenia z nami filmów w 2016 roku! A będzie się działo!
Copyright © Jest Kultowo! , Blogger