"Snow White and the Huntsman" ("Królewna Śnieżka i Łowca")
O czym to jest: Ekranizacja baśni o Królewnie Śnieżce.
Recenzja filmu:
Człowiek czasem się myli. To ludzka rzecz, a ja nie mam nic przeciwko, by zmieniać zdanie. Zdarza się to czasem gdy oglądam film za pierwszym razem, i choć nie do końca mi się podoba, to przy kolejnych seansach coraz bardziej się do niego przekonuję. Gorzej, gdy jest na odwrót. Tak jak w przypadku "Królewny Śnieżki i Łowcy".
Nie wiem, co za diabeł spowodował, że ten film znalazł się u mnie w kolekcji, ale muszę prędko naprawić ten błąd. Właśnie przed chwilą wyłączyłem odtwarzacz DVD i wyję z rozpaczy, jak strasznie marny to obraz. Nie wiem jakim cudem nie dostrzegłem tego za pierwszym razem, oglądając go cztery lata temu w kinie? Mogę mieć tylko nadzieję, że człowiek uczy się na własnych błędach.
Są dwie jasne strony tej produkcji. Pierwszą i najważniejszą jest Charlize Theron, która potrafi zagrać dobrze we wszystkim, nawet w takich szmirach jak "Prometeusz" czy właśnie "Królewna Śnieżka". Zła Królowa w jej wykonaniu jest głęboko przejmująca, wielowarstwowa, straszna i piękna jednocześnie. Jednym słowem super, i nic złego na jej temat nie powiem. Drugi plus to Chris Hemsworth w roli Łowcy, niepowalający wprawdzie talentem aktorskim, ale za to znakomicie wywijający siekierą. Niestety kreacje wspomnianej dwójki aktorów nie wystarczyły, by zmniejszyć rozmiar klęski, symbolizowany przez Kristen Stewart i jej wachlujące uszy.
Nie mam pojęcia, kto komu zapłacił, by zatrudnić ją w roli Śnieżki. Przekonywanie widza, że jest to "najpiękniejsza dziewczyna na świecie" to jak typowanie konia z drewnianą nogą na zwycięzcę Wielkiej Pardubickiej. Na litość boską, ta kobieta jest po prostu brzydka!!! No dobra, zdarza się, nie każdemu przecież bozia dała urodę, ale zatrudnianie brzydkiej aktorki do roli bajkowej piękności to jest jakieś nieporozumienie! Żeby jeszcze szedł za nią talent aktorski... Powiem szczerze, że nie myślałem, iż istnieje bardziej żenująca przemowa motywacyjna niż to, co zaserwowała nam Keira Knightley w trzeciej części "Piratów z Karaibów" - a jednak rycząca Stewart w piżamie, bredząca coś o iskrach i żarze, przypominała bardziej narkomankę szukającą działki, niż inspirującą królewnę. Chyba ktoś musiał z kimś pójść do łóżka, żeby dostała rolę w tym filmie... Ach, czekajcie, przecież Stewart miała na planie romans z żonatym i dzieciatym reżyserem tegoż gniotu. Hmm, przypadek?
Dno i trzy metry mułu, a pod tym mułem cała reszta: tragiczne kostiumy (skórzane spodnie i buty z cholewami, noszone pod kiecą przez każdą szanującą się księżniczkę), gumowa scenografia, absurdalne i niepotrzebne efekty specjalne, no i całkowity, zerowy brak humoru. Teoretycznie humorystyczne wstawki miały nam zapewnić krasnale, które jednak ograniczały się do rozmów o fekaliach i przerażającym fałszowaniu marnych piosenek. I tu taka ciekawostka: do roli krasnali zatrudniono karłów, ale z jakiegoś powodu ich twarze zastąpiono facjatami "pełnowymiarowych" aktorów - czemu, pytam się? Mało to porządnych aktorów, którzy jednocześnie są karłami? Przypominam chociażby "Willow" z Warwickiem Davisem czy "Grę o Tron" z Peterem Dinklage'm. To jakiś absurd! No i ta cudowna fabuła, zawierająca m.in. Kristen Stewart machającą mieczem w pełnej zbroi płytowej niczym Joanna D'Arc (ciekawe, gdzie się tego nauczyła, będąc zamkniętą w wieży?), czy żeńskie plemię arabskich ninja, żyjące na bagnach. Tego filmu po prostu nie da się oglądać więcej niż raz, by nie krzyczeć z bólu.
Ujmę to tak: fabularne ekranizacje baśni da się oglądać, jeśli są albo totalnie cukierkowe aż do przesady ("Kopciuszek"), albo wnoszą nową jakość i inną interpretację teoretycznie znanych motywów ("Czarownica"). A tu? Tutaj ktoś zrobił maszynkę do zarabiania pieniędzy. Czuję się okradziony. I to dwa razy.
Wniosek: Nawet na torturach nie zmuszą mnie, bym jeszcze raz obejrzał ten film.