"Once Upon a Time in Mexico" ("Pewnego Razu w Meksyku: Desperado 2")
O czym to jest: Meksykański mariachi zostaje wplątany w spisek przeciwko prezydentowi Meksyku.
Wniosek: Rzeźnia klasy C z liryczno-poetyckim zacięciem. Efekt jest tragiczny.
Recenzja filmu:
Latynoski reżyser Robert Rodriguez, mimo że bardzo by chciał, nie jest Quentinem Tarantino. Prywatnie panowie bardzo się przyjaźnią, współpracowali też wielokrotnie przy takich projektach jak "Grindhouse" czy "Sin City". Obydwaj kręcą w podobnej stylistyce, nawiązującej do dawnego kina klasy C, gdzie amunicja nigdy się nie kończyła, trupy fruwały w powietrzu, a krew lała się z ekranu wiadrami. Różnica jest w tym, że wizjonerski Tarantino potrafi z wyczuciem i smakiem stworzyć z tej sieczki prawdziwe arcydzieło, a Rodriguez po prostu kręci normalne gnioty klasy C. I tym właśnie jest "Once Upon a Time in Mexico" - gniotem.
Pierwszą część "meksykańskiej trylogii", czyli "El Mariachi", można było wybaczyć, zwłaszcza że był to pół-amatorski film nakręcony za ledwo kilka tysięcy dolarów budżetu. Kontynuacja o hollywoodzkim rozmachu, czyli "Desperado", zyskała status filmu kultowego i nic dziwnego, że trzecia część chciała dalej iść tym śladem. Jednak sądzę, że nie powinna nigdy powstać - reżyser oszczędziłby sobie wstydu, a widzowie męki... Tym razem fabuła zamiast prostej vendetty zaprezentowała vendettę ze spiskiem w tle, a także z tajnymi agencjami, gangami, zamachami i uliczną rewolucją, której symbolem stał się zakurzony El Mariachi z karabinem, przepasany honorową szarfą z godłem Meksyku. Jest to taki niestety sam kicz, jak w amerykańskich popcornowych gniotach w stylu "White House Down", tyle że po drugiej stronie Rio Grande.
Zacznijmy od największego grzechu, jakim była degradacja głównego bohatera (ponownie zagranego przez Antonio Banderasa) do roli postaci drugoplanowej. Serio! Palmę pierwszeństwa de facto odebrał mu Johnny Depp, grający zwichrowanego agenta CIA. To jedyna dobra kreacja w tym filmie, zwłaszcza dzięki zmianie garderoby dosłownie co scenę, a także absurdalnej końcówce rodem z najlepszych parodii gatunku. Nie rozumiem jednak, po co wskrzeszono do życia ubitych w "Desperado" aktorów: Danny'ego Trejo i Cheecha Marina. Co to ma być, zabrakło Meksykanów w Hollywood? Ponadto Rodriguez zastosował tu zasadę "jak wszyscy to wszyscy, babcia też", dlatego w filmie wystąpili również Willem Dafoe, Mickey Rourke, Eva Mendes czy nawet okropnie drętwy Enrique Iglesias. I jak tu znaleźć dla nich wszystkich miejsce w półtoragodzinnym gniocie? Zauważyliście pewnie, że pominąłem w tej wyliczance Salmę Hayek. Zrobiłem to celowo, ponieważ z jakichś przyczyn pojawiła się tu w jednej scenie akcji, i tyle ją widzieliśmy. No jak słowo daję, kto normalny tak marnuje pomysł na sequel?
Ale byłbym w stanie to wszystko przeżyć, gdyby nie patetyczne, liryczne obrazki Meksyku przeplatane obowiązkową rzeźnią. Wygląda to jak w produkcjach z Bollywood: El Mariachi idzie zakurzoną drogą, po chwili siedzi na wieży kościoła i gra na gitarze, następnie strzela i zabija ileś osób, potem deklamuje wiersz swojej ukochanej, następnie znowu idzie... I wszystko to w ciągu kilku minut na ekranie. Podejrzewam, że w ten badziewny sposób Rodriguez chciał nam pokazać "duszę" kraju swoich przodków, czego dowodem jest scena, w której prezydent pyta Banderasa i jego kumpli kim są, a oni odpowiadają: Synami Meksyku! Oczywiście znajdzie się tu kilka ciekawych scen akcji i parę fajnych pomysłów, jak choćby nowe "gitary", tak bardzo kultowe w "Desperado". Ale "Once Upon a Time in Mexico" nie zachęca, by obejrzeć tę historię ponownie. A przynajmniej nie na trzeźwo.
Wniosek: Rzeźnia klasy C z liryczno-poetyckim zacięciem. Efekt jest tragiczny.