"12 Years a Slave" ("Zniewolony - 12 Years a Slave")
O czym to jest: Prawdziwa historia Solomona Northupa, porwanego w niewolę w 1841 roku.
Wniosek: Poruszający, bardzo realistyczny film. Warto znać.
Recenzja filmu:
Długo się zbierałem do obejrzenia tego filmu. Nie dlatego, że nie lubię takiego kina i takiej tematyki, wręcz przeciwnie. Powodem jest moje osobiste przekonanie, że nie ma nic ważniejszego w życiu człowieka niż wolność. Pewnie dlatego tematyka niewolnictwa jest dla mnie ogromnie poruszająca i tak ciężko mi oglądać filmy na ten temat. Cieszę się jednak, że poznałem "12 Years a Slave", zwłaszcza że niezwykły żywot Solomona Northupa zasługuje na to, by poznał go cały świat.
Porównuję ten film do "Amistad", który znajduje się wśród moich ulubionych produkcji kinowych. Tematyka jest podobna, tak samo jak czasy, w których się dzieje. I choć "Amistad" wciąż uważam za lepszy obraz, to "12 Years a Slave" ma przewagę w paru kwestiach. Chyba żaden film do tej pory nie oddał tak wiarygodnie realiów życia czarnoskórych niewolników na południu USA. Jeśli trafili na dobrego pana, mogli egzystować (bo trudno to nazwać życiem) na relatywnie spokojnym poziomie. Jeśli jednak trafili tak jak Northup... To były czasy, gdy wykształcony i błyskotliwy skrzypek, taki jak Solomon, mógł być schwytany i sprzedany jak bydło tylko i wyłącznie dlatego, że jego skóra miała ciemniejszy odcień. Czy może istnieć bardziej absurdalna koncepcja niż rasizm i sądzenie ludzi po wyglądzie? "12 Years a Slave" pokazuje mentalność zarówno niewolników, jak i ich panów - codziennie troski, problemy i obłudę świata, w którym tkwią. Należy znać ten film, żeby dowiedzieć się, jak było naprawdę.
Technicznie to oczywiście perfekcja, co ku mojej radości zdarza się w kinie coraz częściej. Scenografia, kostiumy, nawet język i akcent niewolników zostały wyśrubowane do maksimum. Grający główną rolę Chiwetel Ejiofor (spróbujcie wymówić to nazwisko!) wykonał znakomitą, solidną robotę aktorską, przedstawiając nam bohatera o niezwykłej inteligencji i sile woli. Publika zachwyciła się także kreacją partnerującej mu Lupity Nyong'o, nagrodzonej zresztą Oscarem. I choć poszło jej świetnie, obawiam się że była to nagroda nieco "na kredyt" (choć kariera Nyong'o idzie na razie całkiem nieźle). Prócz wspomnianej dwójki, sporo było na ekranie święcących ostatnio triumfy Fassbendera i Cumberbatcha, co rzecz jasna podniosło wartość artystyczną obrazu. Oglądało się to płynnie i ze sporym zaangażowaniem. Cóż więcej dodać, to po prostu dobre kino!
Wniosek: Poruszający, bardzo realistyczny film. Warto znać.