"Batman v Superman: Dawn of Justice" ("Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości")
O czym to jest: Batman walczy z Supermanem.
Wniosek: Ten film nie miał żadnego sensu. Niestety.
Recenzja filmu:
Ojej... Gdy pierwszy raz usłyszałem, że postanowiono nakręcić film o starciu Batmana z Supermanem, byłem pewien obaw. Potem nabrałem trochę wiary - wszak reżyserem został lubiany przeze mnie Zack Snyder. W końcu poszedłem do kina... tylko po to, by przekonać się, że obejrzałem pół niezłego filmu o Batmanie oraz pół przeciętnego filmu o Supermanie, sklejonych nieumiejętnie w coś, co w ogólnym rozrachunku nie miało żadnego sensu.
Zacznijmy od tej dobrej strony, czyli nietoperzowej. Wybór Bena Afflecka (nazwijmy go Batffleckiem) do roli Człowieka-Nietoperza był bardzo kontrowersyjny, aczkolwiek uważam, że spisał się całkiem nieźle. Jego Batman jest mroczny, pełen gniewu i goryczy, naznaczony piętnem dwóch dekad walki z półświatkiem Gotham. Bruce Wayne nie ma już nic, o co mógłby walczyć, i chyba zaczyna rozumieć, że niedługo zniknie w mrokach dziejów, a jego krucjata nie przyniesie żadnych zmian. Dlatego topi smutki w alkoholu i przelotnych miłostkach, w międzyczasie ostrząc zęby na następny cel: Supermana. Przyznaję, że Batffleck jest wiarygodny i ogląda się go z przyjemnością. Jeremy Irons jako Alfred nie dorównuje wprawdzie Michaelowi Caine'owi, ale to przecież fantastyczny aktor, więc zawsze się świetnie prezentuje. Podobał mi się kostium Batmana (ten pancerny o niebo bardziej od gumowego), podobał mi się Batmobil, podobał mi się też Batwing (choć Batcave przypominało anime klasy "Generał Daimos"). Nie licząc niepotrzebnego moim zdaniem prologu z zabójstwem rodziców Bruce'a, w tym wątku niemal wszystko oceniam na plus - zwłaszcza początek filmu, z Bruce'm Waynem pędzącym przez roznoszone w drobny mak Metropolis.
Superman to zaś bezpośrednia kontynuacja fabuły "Man of Steel". Nowa przygoda rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła poprzednia. Świat liże rany po walce Supermana z Zodem, a nasz bohater lata po świecie, ratując kotki z drzew i lejąc terrorystów po pysku. W międzyczasie, stosując swój niezawodny kamuflaż w postaci okularów, pracuje jako Clark Kent w redakcji "Daily Planet". Wiecie co? Mogłem przeżyć motyw okularów w analogowych "Supermanach" z Christopherem Reevem, ale w dobie komórek, mediów społecznościowych i filmików na YouTube serio myślicie, że nikt by się nie zorientował? Człowiek ze Stali tym razem musi się zmierzyć z nowym przeciwnikiem, którym jest absurdalny i nudny Doomsday, wyglądający jak Abomination z "Incredible Hulk" skrzyżowany z trollem z "Drużyny Pierścienia". Czy naprawdę scenarzyści nie mogli się pokusić w tej kwestii o choć trochę oryginalności? Na pewno dało się wyszukać jakiegoś lepszego antagonistę...
A co skleja te obydwa wątki? W założeniu spoiwem miała być intryga Lexa Luthora, który napuszczał Batmana na Supermana żeby... no właśnie co? Szczerze, nie rozumiem. Nie wiem, po co Luthor robił to co robił i jaki był jego cel, oprócz tego, że był ewidentnie walnięty. Ale nawet szaleństwo na ekranie musi mieć swój sens, żeby widz miał poczucie frajdy z filmu (najlepszy przykład: Joker w "The Dark Knight"). Wprawdzie Jesse Eisenberg był całkiem niezłym Luthorem, ale to za mało, by uratować całą fabułę. Zwłaszcza, że finalna walka superbohaterów ograniczyła się do paru minut na ekranie, a zakończyła użyciem swoistego magicznego zaklęcia (które przeszło do historii najbardziej żenujących zwrotów akcji w historii kina), które nagle zamieniło przeciwników w wielkich kumpli... Wybaczcie, ale ja tego nie kupuję. I jeszcze na dokładkę tego całego bajzlu dorzucono kompletnie niezrozumiałą wstawkę z "wizją przyszłości", która być może będzie zrozumiała dzięki obejrzeniu kolejnych filmów, a być może nie. Że tak powiem - scenarzyści zabrali się do tego od tyłka strony.
Paradoksalnie najbardziej podobały mi się wstawki zapowiadające nadchodzące produkcje z uniwersum. A więc Wonder Woman, a także Flash, Aquaman czy Cyborg. Wiem, że połowa mojego zachwytu bierze się ze wspaniałego motywu muzycznego, autorstwa mojego ulubionego kompozytora, czyli Junkie'go XL, ale i tak nabrałem ochoty na więcej. Mam wrażenie, że jeśli dostaniemy film z uniwersum DC, w którym nie wystąpi Superman, od razu będzie się to lepiej oglądać. Przykre, prawda? A może po prostu Zack Snyder powinien pożegnać kino superbohaterskie i zająć się uprawą rzodkiewek albo coś...
P.S. Na plus dodam, że reżyserska wersja filmu na szczęście naprawia sporą część nielogiczności i dziur fabularnych. Choć arcydzieła z tego nie robi... No i Martha pozostała.
P.S. Na plus dodam, że reżyserska wersja filmu na szczęście naprawia sporą część nielogiczności i dziur fabularnych. Choć arcydzieła z tego nie robi... No i Martha pozostała.
Wniosek: Ten film nie miał żadnego sensu. Niestety.