"Captain America: Civil War" ("Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów")
O czym to jest: Kapitan Ameryka vs. Iron Man.
Wniosek: W porządku jak na Avengersów, słabe jak na Kapitana Amerykę.
Recenzja filmu:
Ten film nie powinien się nazywać "Captain America: Civil War", ale "Avengers: Civil War". Posiada niewiele zalet dotychczasowych przygód tytułowego Kapitana, a jednocześnie ma niemal wszystkie wady "Avengersów" (i jest też bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z "Ultrona"). Niestety nasz kochany Kapitan, w trzeciej odsłonie swoich przygód, rozmył się na ekranie wśród tuzina (!) innych superbohaterów, gdzie prym wiódł (ponownie) Iron Man. Już dwa razy narracja Tony'ego Starka zdominowała filmy, w których nie był głównym bohaterem - liczyłem więc, że producenci wyciągnęli wnioski. No ale niestety.
Wszystkiego jest w tym filmie za dużo, za długo i zbyt powtarzalnie. Oczywiście ogląda się to dobrze, w sam raz do wiadra coli i kubła popcornu. Choreografia szaleje na wyżynach możliwości współczesnego kina, a efektowne kopniaki naszych superbohaterów przywodzą na myśl najlepsze czasy Chucka Norrisa. Ale fajne sceny walk to za mało jak na trzynasty film z serii, który aby był strawny, potrzebował świeżego pomysłu na siebie. Obawiam się, że gdyby nie zabawna, dopiero co wprowadzona w uniwersum postać Ant-Mana, a także nowiutki Spider-Man, fala taniego patosu pogrążyłaby ten film razem z widzami (zwłaszcza że najnowszy nabytek, a więc Black Panther, okazał się czerstwy jak postacie z "Batman v Superman"). Największy zarzut kieruję w stronę Winter Soldiera, gdyż mimo kolejnego filmu wciąż nie wyjaśniono genezy tej postaci. Co się z nim stało po pojmaniu przez Hydrę? Dlaczego ma metalową rękę? Skąd Hydra wytrzasnęła serum superżołnierza (i jednocześnie skąd miała ją S.H.I.E.L.D. w latach 90.)? Kolejne pytania i dziury fabularne mnożą się w tym uniwersum jak karaluchy, a rozwiązań brak. Wbrew pozorom nie wszyscy czytali komiksy Marvela...
Jeśli warto oglądać ten film, to przede wszystkim dla nowego Spider-Mana. Tom Holland jest świetny! Wygląda jak Tobey Maguire, a zachowuje się jak Andrew Garfield, zatem łączy w sobie dwa poprzednie wcielenia Człowieka-Pająka. Jest wesoły, narwany i lekko postrzelony, czyli taki jak powinien być. Z kolei Ant-Man to człowiek-samograj, a Paul Rudd gra go w ten sposób, że można boki zrywać. Może gdyby usunąć z "Civil War" połowę postaci, a poświęcić więcej czasu powyższej dwójce, lepiej by się to oglądało. Nie rozumiem też, dlaczego nagle wrogiem przestała być Hydra i naziści, zastąpieni przez (skądinąd całkiem sympatycznego) Helmuta Zemo? Przecież naziści są idealnym wrogiem i wspaniałą tarczą strzelniczą!
Kończąc już ten przydługi wpis dodam, że oglądanie zgryźliwego i ponurego Iron Mana to żadna frajda. Już chyba wolałem jego zespół stresu pourazowego w "Iron Manie 3". I ostatnia wątpliwość: dlaczego żądny krwi generał Ross z "Incredible Hulka" przemienił się w odpowiedzialnego męża stanu? Ech, obawiam się, że Kapitan Ameryka zasługiwał na lepszy finał trylogii. Nie było źle, ale zabrakło wystrzału i wisienki na torcie. Ot po prostu kolejny odcinek najdroższego serialu świata.
Wniosek: W porządku jak na Avengersów, słabe jak na Kapitana Amerykę.