"Atonement" ("Pokuta")
O czym to jest: Historia nieszczęśliwej miłości w ogniu II wojny światowej.
Wniosek: Gdyby nie piękne zdjęcia, nie dałoby się tego oglądać.
Recenzja filmu:
Musiałem oglądać "Atonement" na dwie tury. Nie dlatego że film mnie poruszył i wzruszył, ale dlatego, że tak skrajnego i ciężkiego romansidła nie widziałem od bardzo, bardzo dawna. I pewnie nie skończyłbym tego oglądać, gdyby nie jedna zaleta - zdjęcia. Tak wspaniałe kadry i ujęcia rzadko można spotkać w kinie i nie dziwię się, że warte były nominacji do Oscara.
Zapewne po prostu nie jestem adresatem tego filmu. Melodramaty mają swoją rzeszę fanów (czy raczej fanek), którzy płaczą i wzdychają, przeżywając emocjonalne rozterki razem z bohaterami. Nie ma w tym nic złego - mnie w takim stopniu poruszają filmy wojenne - a "Atonement" to przecież film wojenny, choć pozbawiony strzelanin i scen akcji. I muszę przyznać szczerze, że przedstawienie ewakuacji Dunkierki w 1940 roku wbija w fotel, zwłaszcza dzięki kultowemu długiemu ujęciu bez cięć, w którym razem z Jamesem McAvoyem przesuwamy się po plaży obsadzonej przez rozbite, zdemoralizowane brytyjskie wojsko. Oszałamiające!
Szkoda tylko, że fabuła w ogóle do mnie nie trafiła. Poszarpana narracja, przeskakiwanie ze sceny na scenę, mieszanie fikcji z rzeczywistością, niedomówienia i szepty z offu - widać, że był tu jakiś zamysł artystyczny, ale mi ewidentnie zabrakło klucza, by go odczytać. Oczywiście James McAvoy starał się jak mógł (i jak zwykle przepięknie płakał na ekranie), a i Keira Knightley ze swoim szczękościskiem grała na poziomie (ta kobieta jest wprost stworzona do brytyjskich romansów). Rozumiem starania, rozumiem też pochwały kierowane w stronę "Atonement" - ale się do nich nie przyłączam. Jeśli chodzi o kino wojenne, zdecydowanie bardziej mnie wzrusza np. "The Thin Red Line". Dlatego tego filmu - niestety - nie polecam.