"Ghostbusters" ("Ghostbusters - Pogromcy Duchów") [2016]
O czym to jest: Cztery dziewczyny walczą z duchami w Nowym Jorku.
Wniosek: Niezły film z wyjątkiem momentów, w których jest tragiczny.
Recenzja filmu:
Po pierwsze uwaga: trailer tego filmu jest prawdopodobnie najbardziej "znielubianym" zwiastunem w historii YouTube'a. Wersja wytwórni jest taka, że widzowie to banda mizoginów, która nie może się pogodzić z żeńskim rebootem kultowych "Pogromców Duchów" z 1984 roku. Ja z kolei uważam, że obeznana z popkulturą publika wyczuła chałę na kilometr, czego dowodem niech będzie fakt, że sale kinowe świecą pustkami. Jacy są więc nowi "Pogromcy" - strasznie straszni, czy może jednak nie? Chciałbym, żeby odpowiedź była taka prosta!
Nie ukrywam, że były momenty, w których poważnie się zastanawiałem, czy nie wyjść z sali (i całe szczęście że siedziałem w kinie, bo gdybym oglądał ten film w domu, na 99% wyłączyłbym telewizor). A byłoby szkoda, bo - abstrahując od poważnych zastrzeżeń, jakie niewątpliwie mam - to całkiem niezła produkcja. Nie jest dobra, ale też nie należy skazywać jej na wieczne potępienie. Ot wypakowana efektami komedia, która bardzo się stara oddać hołd klasycznym hitom popkultury (tak bardzo, że miejscami zamienia się w ich parodię).
Największym zarzutem są liczne kloaczne i seksistowskie żarty, i to bardzo (bardzo!!!) niskich lotów. To humor rodem ze slapstickowych parodii z Leslie Nielsenem, wywołujący zażenowanie u każdego widza powyżej dwunastego roku życia (no bo umówmy się, kogo bawią żarty z pierdzenia waginą?). Drugim zarzutem są średnio udane Pogromczynie. Jedynie Kate McKinnon w roli niestabilnej naukowiec Holtzmann była interesująca do oglądania, podczas gdy pozostałe panie wahały się od przeciętnych do absolutnie tragicznych - ze wskazaniem na Melissę McCarthy, której postać doktor Yates była po prostu żenująca i aktorsko położona na łopatki. Sytuację ratował Chris Hemsworth w roli przygłupiego recepcjonisty, który wykazał się prawdziwym talentem komediowym. Jego postać była tak uroczo durna, że dominował każdą scenę! Gdyby nie on, byłoby naprawdę ciężko. Na plus zaliczam też udane camea całej oryginalnej obsady, nie licząc tych którzy nie żyją (Harold Ramis) lub są na aktorskiej emeryturze (Rick Moranis). Pojawiła się nawet Sigourney Weaver!
Na szczęście co film zawalił humorem i aktorstwem, nadrobił fabułą i efektami. Miłośnicy pop-artu i kwasowej atmosfery lat 70. będą zachwyceni natężeniem neonowego błękitu, różu, zieleni i purpury, jaką emanowały duchy (swoją drogą wyjątkowo zróżnicowane, ciekawe i czasami znajome - był nawet Piankowy Marynarzyk!). Dwa kciuki w górę za sprzęt Pogromczyń, który prócz standardowych karabinów i pułapek zawierał również antyduchowe pistolety, granaty, shotguny i odkurzacze. Aż miło popatrzeć! Interesującym było włączenie do filmu nutki solidnego horroru, od którego miejscami przechodziły ciarki. Rzadko trafiam na udane połączenie grozy z humorem, zatem doceniam starania reżysera.
Gdyby tylko na planie znalazł się rozsądny producent, który kazałby wyciąć kloaczne żarty i zmienić połowę obsady, mogłoby być świetnie. A tak o włos uniknięto totalnej klęski, choć wyników finansowych to raczej nie uratuje. Osobiście liczę na sequel, który wyciągnie wnioski z błędów tej części i przywróci "Pogromców Duchów" do glorii chwały. A może by tak następny reboot?
Wniosek: Niezły film z wyjątkiem momentów, w których jest tragiczny.