"Ben-Hur" [2016]
O czym to jest: Żydowski książę Ben-Hur chce zemścić się na swoim rzymskim bracie.
Wniosek: Wizualnie ciekawe, ale pozbawione klimatu.
Recenzja filmu:
Zastanawiam się, po co kręci się pewne filmy. Taka na przykład powieść "Ben-Hur" miała wiele ekranizacji, z których najbardziej znana jest superprodukcja "Ben-Hur" z 1959 roku. I to właśnie ta wersja - jako jeden z najbardziej nagradzanych filmów w historii - do dziś trwa w umysłach widzów. Tym samym ekranizacja z 2016 roku miała naprawdę ogromne buty do wypełnienia. Być może udałoby się z plejadą gwiazd, zaskakującymi zwrotami akcji i bardzo sprawnym reżyserem. Niestety nie otrzymaliśmy żadnego z tych elementów, przez co nowy "Ben-Hur" to pospolita (choć urokliwa) opowiastka, której nie pamiętacie na drugi dzień po seansie.
To zdecydowanie ładny film. Wszystko w nim jest śliczne - obrazki, aktorzy, scenografia, zdjęcia i kostiumy (choć te ostatnie są absurdalne - nawet średnio rozgarnięty widz zauważy, że Ben-Hur w obcisłych spodniach, butach z cholewami i zgrabnym sweterku ni cholery nie pasuje do Jerozolimy z okresu I wieku). Bitwa galer (z punktu widzenia galernika) wygląda imponująco i przede wszystkim efektownie. Podobnie spektakularny jest wyścig rydwanów - i choć widać tu efekty specjalne zamiast prawdziwej kaskaderki jak w 1959 roku, to przynajmniej widz ma pewność, że podczas kręcenia nie ucierpiał żaden koń. Cieszy mnie też realistyczne przedstawienie Rzymian, a zwłaszcza legionistów - legion maszerujący przez Jerozolimę z pieśnią na ustach wyglądał naprawdę zjawiskowo.
Pod względem aktorstwa "Ben-Hur" to niestety druga liga kina. Jack Huston w tytułowej roli nie jest może taki najgorszy, ale charyzmą nawet się nie umywa do Charltona Hestona. Nowy Messala jest niestety całkowicie położony, podobnie jak Jezus, a żeńska część obsady robi jedynie za ładne buzie i nic więcej. Morgan Freeman jako szejk Ilderim ponownie, jak w dziesiątkach filmów wcześniej, pełni zaledwie rolę pospolitego narratora i w ogóle nie zapada w pamięć, w przeciwieństwie do wybitnej, nagrodzonej Oscarem roli Hugh Griffitha.
Ale najbardziej jestem rozczarowany fabułą. "Ben-Hur" z 1959 roku był wprawdzie za długi, ale miał w sobie to "coś", co czyni go filmem, o którym się pamięta. Wersja z 2016 roku jest znacznie krótsza, pozbawiona wielu wątków (jak chociażby rzymskiego życia Ben-Hura), w tym religijnego przesłania historii. Niby mamy tu Jezusa i ukrzyżowanie, ale powiązanie tych wydarzeń z losami Ben-Hura jest co najmniej powierzchowne. Co za tym idzie końcowe "nawrócenie" żydowskiego księcia, tak ważne w oryginalnej historii, tutaj jest niewiarygodne i wyzute z emocji. Podobnie rozczarowany jestem Messalą, którego ułagodzono - zamiast nastawionego na zysk, okrutnego oportunisty, otrzymaliśmy wewnętrznie skonfliktowanego dzieciaka, który chciał dobrze, tylko jakoś mu nie wyszło. Co za tym idzie złym charakterem został z konieczności Piłat, co bardzo kłóci mi się z jego wersją z 1959 roku, tak bliską bułhakowskiej wizji z "Mistrza i Małgorzaty".
Nowego "Ben-Hura" ogląda się jak nieco gorszy prequel tegorocznego "Risen". Wybierając między tymi dwoma produkcjami, zdecydowanie wolę historię z Josephem Fiennesem. Tam przynajmniej było coś oryginalnego.
Wniosek: Wizualnie ciekawe, ale pozbawione klimatu.