"Harry Potter and the Deathly Hallows" ("Harry Potter i Insygnia Śmierci")
O czym to jest: Ostateczne starcie młodego czarodzieja z potężnym czarnoksiężnikiem.
Wniosek: Po nudnym początku udane zakończenie. To była fajna przygoda!
Recenzja filmów:
Po długiej, choć pozytywnej podróży filmowej, dotarliśmy do końca (póki co) sagi o młodym czarodzieju imieniem Harry Potter. Ostatnia część cyklu, czyli „Insygnia Śmierci”, obejmowała tyle materiału, że postanowiono podzielić ją na dwa filmy, zgarniając tym samym dwa razy więcej kasy od widzów. Czyli zastosowano podobny manewr, jak w przypadku „Pustkowia Smauga” i „Bitwy Pięciu Armii” z serii „Hobbita”. Zawsze się zastanawiam w takich momentach, czy faktycznie nie dało się nic wyciąć, by zmieścić materiał w jednym (nawet jeśli długim) filmie. Ale jestem pewien, że z całą pewnością wierni fani nie narzekają na nadmiar minut na ekranie! Ponieważ obydwie części „Insygniów Śmierci” to de facto jeden film, opiszę go w jednej recenzji.
Rozpoczęło się dynamicznie i ciekawie. Akcja ruszyła niemal dokładnie z punktu, w którym skończył się „Książę Półkrwi” i przywitała nas wielką lotniczą bitwą czarodziejów. I tu od razu pojawia się mój pierwszy zarzut co do całego filmu: niektóre fajne i interesujące postacie, które do tej pory przewijały się przez poprzednie części, zamiast dostać (w końcu!) coś ciekawego do zrobienia, najzwyczajniej w świecie giną. A co najgorsze, nawet nie widzimy ich epickiej śmierci, a jedynie jesteśmy informowani że pan/pani X zginął wtedy i wtedy. Świadczy to o tym, że twórcy filmu nie panowali nad scenariuszem. Zamiast przewidzieć wcześniej taki obrót spraw i w ogóle nie wprowadzać danego bohatera do filmów, wcisnęli go na siłę i po łebkach, by potem wyrzucić na śmietnik. Niestety całe „Insygnia Śmierci” pełne są takich zagrywek, a przez to sprawiają wrażenie niechlujnej i niedopracowanej opowieści (choć podejrzewam, że to też wina materiału źródłowego, a więc oryginalnych książek).
Ale nic to, przynajmniej akcja jest pełna dynamiki i przygód… choć tylko do pewnego momentu. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn w połowie pierwszej części wszystko staje w miejscu, a trójka głównych bohaterów zamiast robić coś sensownego, siedzi w namiocie i podziwia widoczki. Rozumiem na czym miała polegać ta zagrywka: przedstawieniu poczucia bezradności, zagrożenia, desperacji… Niestety skutkiem było uśpienie widza i zarżnięcie tempa. Wprawdzie pod koniec fabuła znowu stara się przyspieszyć, ale zdecydowanie za późno, by uratować pierwszą część filmu.
Na szczęście co pierwsza część popsuła, to naprawiła druga. W finale zarówno akcji jak i tempa zdecydowanie nie brakuje. Szturm na Hogwart jest wyjątkowo epicki, pełen świetnych efektów i zagrywek (terakotowa armia!), a także uwielbianych przeze mnie scen klasy „wszystkie ręce na pokład”. Polowanie na horkruksy przyspiesza w tempie geometrycznym, a widzowie czują się usatysfakcjonowani ostatnią walką Pottera z Voldemortem. Jeśli mam się tu do czegoś przyczepić, to jedynie do pobieżnego potraktowania tytułowych Insygniów Śmierci - niestety tylko jeden z trzech artefaktów miał realne zastosowanie w fabule tego filmu.
Jak zatem oceniamy zakończenie klasycznych przygód Harry’ego Pottera? Gdyby nie uśpienie widza w pierwszej części było znakomicie, a tak jest poprawnie. Mimo to dalej uważam, że jest to najlepsza seria filmów o magii, jaką nakręcono i tego się trzymamy. Teraz zobaczymy, jak poradzą sobie prequele z nowym bohaterem Newtonem Scamanderem! Czy "Fantastyczne Zwierzęta" bez Harry'ego Pottera mają sens na ekranie?
Wniosek: Po nudnym początku udane zakończenie. To była fajna przygoda!