"Hacksaw Ridge" ("Przełęcz Ocalonych")
O czym to jest: Prawdziwa historia Desmonda Dossa, sanitariusza nagrodzonego Medalem Honoru.
Wniosek: Bardzo dobre kino wojenne, choć momentami zbyt ckliwe.
Recenzja filmu:
Można mieć swoje zdanie na temat dziwacznych wyskoków i zachowań Mela Gibsona, ale jedno trzeba przyznać: facet wie, jak kręcić filmy! I szczerze mam nadzieję, że na kolejny nie będziemy musieli czekać całą dekadę. Jak na Gibsona przystało, w "Hacksaw Ridge" jest prawdziwie, naturalistycznie, krwawo i łzawo, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. To się nazywa świetne kino!
Desmond Doss był pierwszym żołnierzem (sanitariuszem) w historii armii USA, który został odznaczony Medalem Honoru, mimo że ze względów religijnych odmówił noszenia broni na froncie. W trakcie bitwy o Okinawę uratował prawie setkę kolegów, nie zważając na własne życie. Jeśli jakikolwiek bohater zasłużył na film, to właśnie Doss. Jestem zachwycony, że poznałem tę historię, zwłaszcza że "Hacksaw Ridge" wnosi coś nowego do kina wojennego, a nie jest wyłącznie laurką na cześć głównej postaci (tak jak to było w przypadku "Unbroken"). Mimo całego naturalizmu i imponujących, heroicznych scen batalistycznych (tempo akcji niemalże zrzuca widza z fotela), "Hacksaw Ridge" to obraz głęboko antywojenny i pacyfistyczny, zupełnie jak jeden z moich ulubionych filmów, czyli "The Thin Red Line" (co ciekawe dziejący się również na Pacyfiku w czasie II wojny światowej). Podczas seansu odczuwałem mieszankę fascynacji i przerażenia jednocześnie. To trochę tak, jakbyście patrzyli na wybitny obraz i jednocześnie czuli obrzydzenie do malarstwa jako takiego. Niezły dysonans, prawda?
Ale ten film nie byłby taki dobry, gdyby nie Andrew Garfield. Znany z "The Amazing Spider-Man" aktor dołącza do moich ulubieńców nowego pokolenia Hollywood i szczerze liczę, że pewnego dnia dojdzie na sam szczyt. Jego kreacja jest przejmująca, szczera i zawierająca iskrę geniuszu. To jeszcze nie jest poziom oscarowy, ale widać w tym zaczątki wielkości. Poza tym w filmie wystąpili Sam Worthington w roli kapitana (powtarzający wprawdzie swoją mantrę znaną choćby z "Avatara") no i Vince Vaughn w roli sierżanta, który po prostu pozamiatał ekran! Film wojenny z dobrze nakreśloną postacią twardego sierżanta po prostu musi się udać!
Jedyne czego mi zabrakło do totalnej kultowości, to większej nuty dramatyzmu, którą najwyraźniej złożono na ołtarzu hagiograficznego odwzorowania postaci Dossa. Ale podejrzewam, że tego filmu nie dało się nakręcić inaczej - i tak pewnie sporo widzów nie uwierzy, że ta historia wydarzyła się naprawdę. A jednak.
Wniosek: Bardzo dobre kino wojenne, choć momentami zbyt ckliwe.