"Free State of Jones" ("Rebeliant")

O czym to jest: Dezerter z armii Konfederacji wznieca powstanie przeciwko bogaczom.

rebeliant film recenzja matthew mcconaughey

Recenzja filmu:

Nie lubię, gdy dystrybutorzy decydują za mnie, jaki film mam obejrzeć w kinie. Nawet gdy okazuje się, że dana produkcja nie jest najwyższych lotów, to chciałbym się sam o tym przekonać! Zwłaszcza że chłamu i tak nie brakuje… „Free State of Jones” to jedna z premier 2016 roku, która nie dotarła na nasze ekrany. Trochę to dziwne, skoro w głównej roli pojawił się tu - kasowy przecież - Matthew McConaughey. Ale cóż, w końcu niezbadane są płycizny umysłów polskich dystrybutorów... 

Posłuchajcie historii o Newtonie Knightcie, bo warto ją znać. Newton walczył jako żołnierz w Wojnie Secesyjnej po stronie Konfederacji. W pewnym momencie, mając dość podłych warunków, niesprawiedliwości wyłączającej synów bogaczy ze służby na froncie, a także rekwirowania prywatnego dobytku na użytek wojska, postanowił zdezerterować. Razem z sąsiadami postawił się tyranii wielkich właścicieli ziemskich, wzniecając autentyczne powstanie, zakończone de facto secesją hrabstwa Jones. Przez kilka lat Knight walczył z latyfundystami, chronił biednych i wyzwalał niewolników, których uważał za takich samych obywateli, jak białych sąsiadów. Doszło nawet do tego, że Knight rozwiódł się ze swoją żoną, po czym ożenił z Afroamerykanką imieniem Rachel, a następnie jego dzieci z pierwszego małżeństwa pożeniły się z dziećmi Rachel. Niesamowita historia, prawda? I zdecydowanie warta dobrego, pełnego akcji i sprawnie nakręconego filmu. Dlatego też bardzo mi przykro, że „Free State of Jones” nie spełnia tych kryteriów. 

Zacznijmy od tego, że to nudny i zdecydowanie za długi film, pozbawiony tempa i dramaturgii (co wydaje się być szokiem przy tak dobrym materiale źródłowym). Większość ujęć przedstawia Knighta w różnych pozach: w domu, na bagnach, w sklepie, z karabinem i bez. Aktorsko jest wprawdzie nieźle (McConaughey to solidna firma), ale to za mało, by porwać widza w rytm przygody. Gdybym to ja kręcił ten film, skupiłbym się wyłącznie na wątku Wojny Secesyjnej, dezercji oraz rebelii Knighta, zakończonej kapitulacją Konfederacji i wkroczeniem wojsk Unii do hrabstwa Jones. Niestety reżyser postanowił przeciągnąć fabułę na kolejne lata po wojnie, co całkowicie zabiło tempo. Wyszła z tego ewolucja kina akcji w średnio udany dramat. Jeśli twórcy chcieli pokazać ciężki los niewolników i zrobić z „Free State of Jones” drugie „12 Years a Slave”, to nie bardzo im to wyszło. Cóż za zmarnowanie potencjału na dobre, historyczne kino akcji! 

Ale to nie to jest najgorsze w tym filmie. Z niezrozumiałych powodów XIX-wieczną fabułę przeplatano z losami potomka Knighta, sądzonego w latach 60. za swoją przynależność rasową. Wyglądało to mniej więcej tak: akcja, akcja, akcja - skok na salę sądową do lat 60. - znowu akcja. Absurd! Jeszcze gdyby cały film był nakręcony w formie flashbacka i rozpoczął się na sali sądowej, to bym to przełknął. Ale ten motyw pojawia się nieoczekiwanie dopiero w połowie filmu, przez co wprowadza jedynie zamieszanie i chaos w scenariuszu! Niestety nie ze wszystkiego da się zrobić ambitną produkcję wartą worka nagród. Czasem by osiągnąć sukces wystarczy po prostu nie kombinować i trzymać się klarownej, wydeptanej ścieżki. Kto drogi prostuje, ten w polu nocuje! 

Technicznie „Free State of Jones” jest poprawne pod względem realiów czasów Wojny Secesyjnej, aczkolwiek nie porywa. Najlepsze produkcje tworzą iluzję rzeczywistości i nie dają się odróżnić od filmów dokumentalnych. Tym razem, niestety, tak nie było. Zabrakło magii, dobrego scenariusza i sprawnego reżysera. Szkoda.

Wniosek: Ta historia zasługiwała na o WIELE lepszy film!


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger