"War for the Planet of the Apes" ("Wojna o Planetę Małp")
O czym to jest: Małpy i ludzie mierzą się w finalnej konfrontacji o władzę nad planetą.
Wniosek: Ujdzie, ale zdecydowanie zbyt nostalgiczne i przegadane.
Recenzja filmu:
Ciężko mi ocenić ten film, dlatego musiałem parę dni poczekać z napisaniem tej recenzji, by dobrać odpowiednie słowa. Zdaję sobie sprawę, że być może wpływ na moje wrażenia mają górnolotne oczekiwania, jakie stawiałem przez seansem. Poprzednie dwie części nowej "Planety Małp" - czyli "Rise" i "Dawn" przyniosły nieoczekiwaną świeżość do nieco leciwej franczyzy, korzeniami sięgającej lat 60. Wpływ na to miała nowoczesna technologia, która pozwoliła stworzyć małpy w technologii performance capture, odwzorowującej zarówno ruchy, jak i mimikę aktorów. Pierwsza część trylogii stworzyła solidne podwaliny do dalszych przygód. Druga wprowadziła widza w niezwykle atrakcyjny wizualnie, postapokaliptyczny świat. Trzecia - jak na trylogię przystało - miała być tego ukoronowaniem.
"Wojna o Planetę Małp" - ten tytuł sugerował wielką konfrontację, mnóstwo akcji i epickie zmagania armii ludzi oraz małp, walczących o władzę nad umęczoną Ziemią. Niestety na sugestiach się skończyło. Obawiam się, że zdecydowanie bardziej "wojenna" była druga część serii, czyli "Ewolucja o Planetę Małp" (tam bitewne zmagania ludzi i inteligentnych naczelnych naprawdę wyglądały zjawiskowo). Jeśli zaś miałbym porównać "Wojnę" do jakiegoś gatunku filmowego, wybrałbym western. Pierwszy akt to nic innego jak klasyczna historia o dzielnym herosie (w tej roli oczywiście Cezar), który wraz z kilkoma wiernymi druhami wyrusza konno na poszukiwanie swojego nemezis (w tej roli diaboliczny Pułkownik grany przez niezawodnego Woody'ego Harrelsona). Po drodze zaliczają sporo przygód, spotykają nowych przyjaciół i wrogów, ratują małą dziewczynkę, by w końcu zmierzyć się w finalnej konfrontacji. Jest to tak ograny i przewidywalny schemat, że bezbłędnie przewidywałem jak potoczy się akcja i jakie decyzje podejmą bohaterowie. Przykro mi trochę, bo liczyłem na o wiele większą oryginalność.
Ale nie to jest największym problemem "Wojny". Całą winę zrzucam na zdecydowanie przesadzone momenty liryczne, nastawione na wzruszenie widza. Jeszcze jedną taką scenę (na przykład finalną), jakoś bym przełknął. Ale tutaj co 15 minut zaliczaliśmy zwolnienie akcji, nastrojową muzykę, łzy cieknące po owłosionych małpich policzkach i wzniosłe teksty o tym, że MAŁPY RAZEM SILNE. Świetnie, tyle że ja przyszedłem do kina na postapokaliptyczny film wojenny, a nie mdły dramat obyczajowy! Przyznaję oczywiście, że artystyczne wstawki pozwoliły rozwinąć skrzydła Andy'emu Serkisowi, grającemu Cezara. Jego bohater wręcz porażał realizmem i w niektórych momentach zacierał granicę między efektami specjalnymi, a żywą twarzą aktora. To niesamowite, jak bardzo technologia poszła do przodu! Naprawdę uważam, że aktorom performance capture powinno się przyznawać Oscary. Zasłużyli na to.
Uczciwie mówiąc, "Wojna o Planetę Małp" to nie jest zły film. Jest w porządku. Problem w tym, że zaprzepaszcza potencjał, by stać się doskonałą produkcją. Ma na szczęście swoje plusy (jak gra aktorska - prócz wspomnianego Serkisa i Harrelsona należy zauważyć utalentowaną, młodziutką Amiah Miller) oraz umiejętne pociągnięcie franczyzy na kolejny etap. Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by niedługo nakręcić czwartą część o powrocie astronautów na Ziemię (ten wątek został już zawczasu zagajony w "Genezie"). Wszystko się zgadza, jest nawet wyjaśnienie, czemu małpy i ludzie tak sprawnie zamienili się miejscami. Pozostaje nam tylko czekać i mieć nadzieję, że twórcy nie zapomnieli o Statui Wolności. Wszak o symbolach Alfa i Omega na szczęście pamiętali!
Wniosek: Ujdzie, ale zdecydowanie zbyt nostalgiczne i przegadane.